Pakistan – Pociąg Kweta-Karaczi

Na dworcu pojawiliśmy się ze sporą rezerwą czasową. Ulokowano nas w małym pomieszczeniu wraz z jednym policjantem, który tak naprawdę spędził z nami kilka minut i zniknął. Siedząc tam, jakoś trzeba było wypełnić sobie czas, więc kręciliśmy się wzdłuż peronu. Miejsce samo w sobie było ciekawe dla oka, zarówno wizualnie, jak i kulturowo, a do tego doszło niemałe zainteresowanie przewijających się przez dworzec ludzi. Jak się później okazało, przyjechaliśmy za wcześnie. Wybiła godzina przyjazdu, a pociągu wciąż nie było. Opóźnienie przeciągało się, ale jak nam opowiadali ludzie, była to zupełnie normalna sytuacja.

– Godzina, dwie, może pół dnia, ale przyjedzie – pocieszali nas.

Minęło już kilka godzin, a w międzyczasie odnalazł się przypisany nam policjant. W końcu nadeszła wiadomość, że niedługo pociąg pojawi się na stacji. Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy jego przybycia, a gdy już się to stało, tłumy czekających ludzi rzuciły się do pakowania towarów. Te, które nie chciały przejść przez okno, były wpychane drzwiami, przez co tworzyły się kolejki.

Zajęliśmy miejsca w wagonie i niedługo po tym pociąg ruszył. Policjant i tym razem zajął się sobą, ale przyszedł do nas tylko raz, by zapytać, czy chcemy zapalić z nim haszysz. Po tym przepadł jak kamień w wodę, i już go więcej nie widzieliśmy. Co było akurat dosyć dziwne, bo do opuszczenia prowincji zostało jeszcze kilka godzin. Jednak z drugiej strony to nawet i dobrze, bo mieliśmy już długo wyczekiwaną wolność. W pociągu poznaliśmy fantastycznych ludzi i bardzo szybko załapaliśmy ze wszystkimi dobry kontakt. Dużo nam opowiadali o Pakistanie, ale też chcieli, abyśmy i my opowiedzieli im coś o naszym świecie. Przez pierwszą godzinę praktycznie nic nie robiliśmy, tylko pozowaliśmy do zdjęć. Już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić i było to czymś normalnym.  

Warunki daleko odbiegały od europejskich standardów, ale właśnie to mi się podobało najbardziej. Nie oczekiwałem tutaj klimatyzacji, nie zależało mi też na wygodnym siedzeniu. W oknach nie było ani szyb, ani krat. Wagony były nieustannie nagrzewane przez palące słońce, przez co było bardzo duszno. Gdy znudziło mi się przy oknie, siadałem na schodku w drzwiach. Siedziałem sam z wiszącymi nogami poza krawędzią pociągu i po prostu obserwowałem ten świat. Jakbym wypadł, pewnie nikt by nawet nie zauważył. To jest właśnie to. Tylko takie podróżowanie mnie interesowało, bo magię podróży można poczuć tylko wtedy, jeśli dostosujemy się do miejsca, a nie na odwrót. Niesamowite uczucie wjechać z impetem do tunelu wydrążonego w górze. Zapadła totalna ciemność, a we mnie uderzył zapach spalin kopcącej się lokomotywy. Po pewnym czasie wyłoniliśmy się z tunelu i oślepił mnie blask otoczenia, a przez palce widziałem bezkres górzystej części pakistańskiego Beludżystanu. To był dobry czas, by w spokoju podsumować sobie dotychczasową podróż.

Im dłużej jechaliśmy, widoki były coraz ciekawsze, no i rzecz jasna, czasami szokujące. Niekiedy mijaliśmy miasteczka, a tam ludzie mieszkający dosłownie tuż przy samych torach nic sobie nie robią z tumanów pyłu rozdmuchiwanych przez pęd sunącego pociągu. W takich warunkach biega cała masa dzieci i młodzieży grającej w krykieta.

Praktycznie ciągle widok zjawiskowych kanionów przeplatał się z małymi miasteczkami i wioskami, przy których się zatrzymywaliśmy. Nie imponowały urodą, lecz przyciągały swoim klimatem i tajemniczością. Ten czas wykorzystywali miejscowi sprzedawcy, noszący ciężkie metalowe wiadra, a w nich napoje schłodzone w wodzie z lodem. Inni zaś sprzedają różnego rodzaju przekąski lub lokalne przysmaki. Na niektórych stacjach jest dosłownie jak na małym targowisku. Większość sprzedających podchodzi do okien, trzymając wielką tacę z pysznościami, pytając, czy ktoś miałby ochotę. Rzeczywistość również pokazała, że praktycznie większość z nich to po prostu dzieci zarabiające w taki sposób na życie.

Tuż przed wieczorem niebo stało się pomarańczowo-czerwone. Oczywiste było, że przy każdym kolejnym miasteczku będzie widać młodzież i dzieci grające w krykieta. I tak właśnie było. No i niesamowite, ile latawców fruwa nad wioskami przed zachodem słońca. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że czas w takich miejscach jak te się zatrzymał. Refleksje przychodziły mi różne, nic w tym dziwnego, jak przez całą drogę widziałem różne miejsca, a na widok warunków, w jakich ludzie mieszkają, to złapać się tylko za głowę.

Mieliśmy za sobą już cały dzień jazdy. Teraz czekała nas noc w pociągu, bo w Karaczi mieliśmy znaleźć się rano następnego dnia. W naszym wagonie przedziały miały rozkładane prycze. Mi przyszło spać na samej górze, co nie należało do najłatwiejszych rzeczy. Całe ciepło znajdujące się w wagonie wędrowało pod sufit, więc było tam jak w saunie. W nocy sporo ludzi, w tym ja, przebudziło się z uczuciem, że lada moment pociąg się wykolei, bo był tak rozpędzony, że wagony bujały się od lewej do prawej już naprawdę w ekstremalnej formie. Całe szczęście, nic takiego nie miało miejsca.

Nastał poranek. Pociąg był już opóźniony o kilka godzin. Było jasne, że do Karaczi zawitamy z niemałym poślizgiem. Zdarzało się, że przystawaliśmy i zawracaliśmy. Po kilkunastu kilometrach ponowne zatrzymanie lokomotywy i dopiero ruszaliśmy w odpowiednim kierunku. Czemu miało to służyć, nie wiem, ale miałem tylko nadzieję, że zdążymy, zanim zrobi się naprawdę gorąco. Wyglądając przez okno, widać było, że krajobraz już zmienił swoje kolory. Więcej zieleni, pola uprawne, a wzgórza widoczne już tylko w oddali. Po 26 godzinach od wyruszenia z Kwety w końcu dojechaliśmy do Karaczi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *