Tajlandia – Poszukiwanie sierocińca

Po intensywnym dniu udało się dojechać do Mae Sot,
choć nie będę ukrywał, że podróż z Bangkoku w to miejsce nie należała do najprzyjemniejszych.
Pogoda sukcesywnie próbowała mnie zniechęcić, ale liczyłem na to, że uda się to zwieńczyć
odwiedzinami w sierocińcu.
Miasto zaskoczyło mnie na wstępie tym, że było o wiele większe, niż myślałem. Na szczęście
miałem jeszcze sporo dnia do dyspozycji, więc byłem spokojny i przekonany, że odnalezienie
sierocińca to kwestia czasu. W końcu taka placówka powinna być łatwa do zlokalizowania.
Chodziłem po mieście, pytając różne osoby, ale mijały godziny, a ja kręciłem się w kółko i nikt
nie był w stanie mnie pokierować, a co gorsza – żadna z tych osób nigdy nie słyszała nawet o
czymś takim jak Agape. Nieco zawiedziony musiałem odłożyć poszukiwania na kolejny dzień.
Wraz z nowym dniem poszukiwania zacząłem w internecie. Chciałem uzyskać niezbędnych
informacji, bo tak naprawdę nie wiedziałem, od czego zacząć. Znalazłem różne informacje,
jednak adresu brak. Musiałem czekać na odpowiedź od mojego informatora.
”Cześć jestem już w Mae Sot, ale nikt nie kojarzy czegoś takiego, jak Agape. Potrzebowałbym
dokładnych informacji, gdzie znajduje się sierociniec” – taką wiadomość wysłałem, jednak nie
miałem co liczyć na natychmiastową odpowiedź, bo w Europie był dopiero środek nocy.
Kręcąc się po mieście przed nosem śmignęła mi taksówka. Jak piorun z nieba oświeciło mnie!
Oni znają miasto jak własną kieszeń, zatem do dzieła! Podekscytowany zacząłem wypatrywać
kolejnej taryfy. Chwila moment, widzę i zatrzymuję.
-Agape!? – zapytałem podjarany.
Taksówkarz pewnym ruchem głowy przytaknął i z ogromnym uśmiechem zaprosił mnie do
środka. Podekscytowany wrzuciłem plecak do tyłu i wsiadłem.
Po kilku minutach podjechaliśmy pod pięknie ozdobione wejście. Za płotem górowała wysoka
stupa.
-Agape? – zapytałem, pokazując palcem na budynek.
Wykrzesał coś z siebie po tajsku, ale wychodziło na to, że tak. Rozliczyliśmy się i opuściłem
taksówkę. Nie czając się, wszedłem przez bramę. Szedłem w kierunku czegoś przypominającego
świątynię i rozglądałem się dookoła, próbując znaleźć kogokolwiek. Ogólnie miejsce świeciło
pustkami, aczkolwiek dostrzegłem parę osób między pawilonami kawałek dalej.
Podszedłem, żeby zapytać, czy w ogóle znajduje się tam sierociniec, bo powoli zacząłem
nabierać wątpliwości. Niestety nie było szans się porozumieć, a pytając o Agape, żadna z tych
osób nie zareagowała. Wtedy pojawiły się we mnie lekkie obawy, że jednak to nie tutaj. Na
szczęście zawołali kogoś, kto zna angielski i mogłem rozwiać wszystkie wątpliwości.
Tak, jak bardzo chciałem usłyszeć, że to tutaj, tak bardzo się rozczarowałem. Nie było tam
sierocińca, tylko jedna z większych atrakcji w Mae Sot, świątynia Wat Mani Phraison. Albo
taksówkarz coś źle zrozumiał, albo wykorzystał okazję, by nabić przyjezdnego w butelkę, co
mogło być bardziej prawdopodobne. Już nie miałem pomysłu, co dalej robić. Może już nie
istnieje? A może jest to jakaś zamknięta placówka, o której wie wąskie grono? Różne scenariusze
przychodziły mi do głowy. Stwierdziłem, że na tę chwilę na poszukiwania poświęciłem sporo
czasu, a wciąż jestem w tym samym punkcie, gdy przyjeżdżałem do miasta. Z bólem serca
postanowiłem, że najlepiej będzie, jak pojadę do Mjanmy i tam spróbuję znaleźć podobną
placówkę. Mając w głowie fakt, że granica z Mjanmą jest tuż za miastem, porzuciłem myśl o
szukaniu placówki.
Opuściłem miasto i pojawiłem się na przejściu granicznym, a jako że tego dnia poza małymi
przekąskami nie jadłem nic konkretnego, postanowiłem wydać w knajpce resztkę tajskich
pieniędzy, których nie rozmieniłem na walutę Mjanmy. Traf chciał, że miałem tam okazję
skorzystać z sieci wi-fi i wtedy zobaczyłem, że dostałem odpowiedź w sprawie sierocińca.
Dostałem szczegółowe wytyczne jak mam podążać.
W opisie było, że muszę wyjechać poza miasto w kierunku granicy. Gdy trafię na most, to jakiś
kilometr przed nim muszę skręcić w prawo. Gdzieś tam powinienem widzieć świątynię, a po
kolejnych dwóch kilometrach po raz kolejny skręć w prawo. Na koniec dodał, że na chwilę
obecną mijają trzy lata, od kiedy opuścił to miejsce, a kontaktu z sierocińcem brak, więc nie
gwarantuje mi, że coś tam zastanę, ale z chęcią się dowie, co tam się obecnie dzieje. Z tą
wskazówką widziałem, że dotarcie do sierocińca to tylko formalność.
Byłem już kilkanaście metrów od granicy i w każdym momencie mogłem być w Mjanmie. Ale
czytając to, już wiedziałem, że chcę wrócić i udać się do sierocińca. Tak naprawdę wedle opisu
nie miałem aż tak tragicznie daleko, bo była to kwestia pięciu, może sześciu kilometrów od
granicy.
Cofnąłem się do wspomnianego mostu i faktycznie znalazłem skręt a niedługo po tym świątynie.
Niesamowite uczucie natrafiać po kolei na to wszystko, wiedząc, że jest się na odpowiednim
tropie. Wtedy byłem już przekonany, że lada moment będę na miejscu. Od tego momentu
szedłem cały czas pod górę. Droga była kręta, a poza nią rozciągała się już gęsta roślinność.
Czasami natrafiałem na przydrożne stoiska z jedzeniem, ale tym razem nie było czasu na
posiady.
Po dłuższym spacerku natknąłem się na przydrożny posterunek, a nieco przed nim po prawej
stronie znajdowała się droga pozbawiona asfaltu, ale wiadomo było, że gdzieś prowadzi.

Pomyślałem, że może być to wspomniany skręt. Chcąc to sprawdzić, po kilkunastu metrach
dostrzegłem ciągnący się mur, a dalej bramę. Podszedłem bliżej i zobaczyłem za nią kilkoro
dzieci. Nad bramą były jakieś napisy, których nie rozumiałem, ale wytężyłem wzrok i
zobaczyłem na samym szczycie małe logo z napisem „Agape”.
To jest to! Znalazłem! Wszystko wskazywało na to, że sierociniec funkcjonuje normalnie.
Podszedłem do bramy i w tym momencie zauważyło mnie kilkoro dzieci bawiących się pod
zadaszonym placem. Stałem i po prostu przyglądałem się im, a one ruszyły w moim kierunku.
Podbiegły do mnie, po czym wpuściły na teren ośrodka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *