Mjanma – Po za szlakiem

Piękne prezentowały się w oddali te ogromne wzgórza z zamglonymi od chmur szczytami, a dookoła mnie miałem tylko pola ryżowe i sporadycznie mijające mnie pojazdy. Akurat zaczynało padać, więc tym bardziej zależało mi na złapaniu jakiejś okazji. Ale jak na złość, bez skutku. Szedłem i szedłem, aż po kilku kilometrach doszedłem do mostu na rzece. Był on niesamowicie długi i bardzo skromny w swojej konstrukcji, a tuż przed nim znajdowało się sporo worków z piaskiem i zaciągnięta na górę plandeka. Był to punkt kontrolny wojskowych. Gdy przechodziłem obok, zatrzymali mnie, uniemożliwiając mi wejście na most. Już czułem, że jakiś problem wisi w powietrzu.

Wśród tej całej gromadki uzbrojonych wojskowych nie było nikogo, z kim dałoby się dogadać. Ale wiedziałem, że nie mogę iść dalej. Po prostu przeganiali mnie, abym nie szedł w kierunku mostu. Wydawało mi się to absurdalne, bo do przejścia było około 200 m, a ruch na drodze sporadyczny. Jakby tego było mało, na moście znajdował się chodnik. Ale wedle ich wytycznych nie i już! Sytuacja dobrze mi znana chociażby z Pakistanu. Starałem się z uśmiechem cokolwiek wskórać, jednak oni byli stanowczy, a ich przesłanie jasne – nie mogę iść na piechotę. Najrozsądniejszym wyjściem było złapać stopa jeszcze przed posterunkiem. I to mi tylko pozostało, ale postanowiłem przeczekać pod zadaszeniem ich posterunku siarczysty opad deszczu.

Stałem tam, wyczekując, aż deszcz chociaż na chwilę zelży. Nagle jeden z żołnierzy wyszedł na środek drogi i zatrzymał zbliżający się autobus. Rutynowa kontrola – tak z początku sądziłem, ale okazało się, że chyba mieli mnie dość i postanowili znaleźć mi przeprawę na drugą stronę mostu. A jednak się da!

Wsadzili mnie w autobus, a kierowca wysadził po drugiej stronie rzeki. Swoją drogą dość sporej rzeki, która wystąpiła ze swoich brzegów. Tam rozpoczynała się wioska, której nie było widać z perspektywy posterunku. Nawet nie brałem pod uwagę, żeby tam zostawać, ale nawet nie zdążyłem tam dojść, bo moją uwagę przykuła tabliczka z narysowaną jaskinią oraz strzałeczką.

– Jaskinia? To może być nawet ciekawe – pomyślałem.

Zszedłem z asfaltu i podążyłem zgodnie z kierunkiem strzałki. Droga zamieniła się w zwykłą udeptaną ścieżkę prowadzącą pod most i dalej wzdłuż rzeki. Po drodze napotkałem dwoje dzieci bawiących się półmetrowym, martwym wężem.

Zdziwione moją obecnością ochoczo pokazywały mi urokliwego węża. Moja pierwsza refleksja była taka, że w tej egzotyce trzeba mieć się na baczności. Jak na zawołanie, po kilkuset metrach dookoła miałem bujną roślinność. W pewnej chwili ścieżka była przecięta przez brzeg rzeki. Po prostu podniósł się stan wody i zalało teren wraz ze ścieżką. Do wyboru miałem spacer przez wodę lub obejście zalanego fragmentu, ale wiązałoby się to z koniecznością przedzierania się przez roślinność. Ostatecznie postawiłem na tę drugą opcję.

Wziąłem największego patyka, jakiego udało mi się znaleźć i szedłem, poruszając nim wszystko przed sobą. Szło to bardzo sprawnie, choć w głowie miałem wizję czyhających na mnie węży i pająków. Każdy liść każda gałązka ocierająca się o moje nogi potęgowały uczucie dyskomfortu. W miejscu, gdzie zostało mi ostatnie kilka metrów przed wejściem ponownie na wydeptaną ścieżkę, na twarzy wylądowała mi ogromna pajęczyna. Już nie kalkulowałem, czy jest coś przede mną i po prostu wybiegłem z tej roślinności jak opętany, jednocześnie zrzucając z siebie plecak. Otrzepałem się dla pewności, że nic na mnie nie siedzi. Nigdy więcej! Obiecałem sobie, że następnym razem pójdę przez rzekę, choćbym musiał zanurzyć się po pas.

Kontynuowałem marsz, ale długo nie uszedłem, bo po kolejnych kilku minutach ścieżka definitywnie kończyła swój bieg. Zastałem tam starą chatkę, ale najpiękniejsze było to, co ją otaczało. Po prawej stronie widok na rozległą rzekę, a po lewej bardzo wysoka skałkowa ściana, obrośnięta wszystkim, co rośnie w tej dżungli wraz z paroma posągami Buddy ulokowanymi na półkach skalnych. No i znajdowała się tam również jaskinia, dla której tam się pojawiłem. U podstawy ściany zobaczyłem stare drzwiczki z informacją, że właśnie to jest wejście do jaskini, w której zamieszkują nietoperze. Niestety była ona zamknięta. Na pocieszenie mogłem chociaż zobaczyć to niezwykle ciekawe miejsce skryte daleko poza główną drogą.

W miejscu, gdzie stała chatka, znajdowały się małe kamienne schodki, które prowadziły kilka metrów wyżej do posągu Buddy. Chcąc tam wejść, by zrobić kilka fotek z lepszej perspektywy, zacząłem piąć się po schodach. Wtedy z chatki wyskoczyła kobieta, nakazując mi, abym zdjął buty. Chyba się nawet wkurzyła, ale nie miałem pojęcia, a nawet nie mogłem mieć, że jest to świątynia. Oczywiście cofnąłem się i dostosowałem do tego, by w pełni oddać szacunek temu miejscu. Zostawiłem buty i ruszyłem w górę. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że to jeszcze nie koniec drogi i można iść jeszcze wyżej. Wróciłem do kobiety i pokazałem jej tą ścieżkę. Wtedy ona pokazała mi palcem do samego szczytu. Zrozumiałem, że droga prowadziła na szczyt góry, której pionowa ściana była tuż przy nas.

– No to idę – pomyślałem.

Zaledwie po kilkudziesięciu metrach ścieżka się skończyła, ale miałem przed sobą metalową drabinę. Widać, że nie jest to zbytnio uczęszczana droga, bo wszystko dookoła było porośnięte roślinami. Sama drabina nie była w stu procentach sprawna, bo kilka uchwytów wypadło całkowicie ze skały. Jednak to tym bardziej potęgowało moją ciekawość. Nieźle musiałem się tam powyginać i namęczyć, bo miałem na sobie ciężki plecak, no w skale, obrośnięte meszkiem i zawalone zgniłymi liśćmi. Przy każdym kroku stopa zatapiała się w tej mieszance niezwykle śliskiej kompozycji, co było niesamowicie niekomfortowe. Dodatkowo musiałem uważać, bo nie było czegoś takiego, jak murek czy poręcz, tylko ostry spad w dół, prosto na mieszankę skał i roślinności. Ale konsekwentnie piąłem się ku górze. Na przemian natrafiałem na zwykłe skały, które wymagały uwagi, by móc wspiąć się dalej, ale także wydrążone w nich schodki. Za każdym razem, gdy zatrzymywałem się, by odetchnąć, widoki były kapitalne. Nie mogłem, a nawet nie chciałem się tym zadowolić, bo wyżej czekał na mnie jeszcze lepszy widok, byłem tego pewien. Im wyżej, droga ku górze stawała się coraz mniej dostępna. Na mojej drodze również stawała roślinność, a w połączeniu ze stromizną robiło się naprawdę niebezpiecznie.

Przez wysoką temperaturę i ogromną wilgotność ciężko się oddychało przy takim wysiłku, ale ten trud, no i ryzyko w pełni się opłaciły. Zostało mi kilka metrów do szczytu. Wspiąłem się po ostatnich metrach poszczerbionych skał, a nagrodą był szczyt, gdzie na powierzchni kilku metrów kwadratowych znajdowała się stara, ale piękna stupa oraz krajobraz powalający na kolana z widokiem na otaczającą mnie dżunglę i płynącą poniżej rzekę. Te zielone połacie dżungli ciągnęły się po horyzont, a daleko w oddali wyrastały inne, równie wysokie wzgórza. Nie mogłem się nacieszyć tym widokiem. Było przepięknie i naprawdę wysoko. Magiczne miejsce! Podwójnie cieszyło mnie to, że są jeszcze takie miejsca, jak to, bez jakiejkolwiek komercji. Gdyby zmieścił mi się tam namiot, to mógłbym rozważyć opcję spędzenia w tym miejscu nocy, bo widok był kapitalny, ale niestety miejsca ledwo wystarczyło, żeby swobodnie chodzić dookoła stupy, a za krawędzią podłoża skalnego był już ostry spad w dół. Jestem przekonany, że gdyby zrobiono tam łatwy dostęp, miejsce stałoby się hitem wśród przyjezdnych z całego świata, ale na szczęście takie nie było i miało swoją autentyczność.

Schodzenie również przyprawiło mi trochę zachodu. Łatwo było o błąd, który mógł się skończyć tragicznie. Dlatego każdy krok stawiany na obślizgłych kamieniach ubezpieczałem złapaniem się czegokolwiek. Zejście zajęło mi o wiele więcej czasu niż wejście, ale udało się zrobić to w bezpieczny sposób.

Miałem szczęście, bo gdy pojawiłem się na dole, ta sama kobieta, która wcześniej zrugała mnie za nie zdjęcie butów, szła z dwójką dzieci do wioski, więc od razu przykolegowałem się do nich. Myślałem, że znają jakiś lepszy skrót, by przejść zalany odcinek, tak by nie ładować się w egzotyczną roślinność. Jednak myliłem się, bo żadnego tajemnego przejścia nie było. Mimo że przedzieranie się przez roślinność było o wiele krótszą opcją, to i tak zdecydowali się na przejście przez zalany odcinek. Oczywiście, że poszedłem za nimi. To tylko tak strasznie wyglądało, bo zamoczyliśmy się maksymalnie po kolana. Choć prawda jest taka, że gdybym miał iść sam, pewnie nie szedłbym tak śmiało, jak w momencie, gdy podążałem tuż za nimi. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *