Iran – Salam

Miałem przed sobą most, który oficjalnie jest granicą między Armenią a Iranem. Most był dosyć długi, a na drugim końcu ujrzałem stojącego strażnika. Wyciągnąłem paszport i ruszyłem w jego kierunku.
Podszedłem do strażnika i dałem mu paszport. Bardzo wolno zaczął przeglądać kartki jedna za drugą.
– A gdzie jest wiza?
– No przecież jest tam! – oburzyłem się.
Zaczął od początku, a ja, nie tracąc czasu, pomogłem mu i otworzyłem odpowiednią stronę. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu zaczął kiwać głową na znak, że coś się nie zgadza.
Myślałem, że puści mnie dalej, lecz on dał znak, żebym szedł za nim. Wprowadził mnie do budynku obok i skierował pod jedne z drzwi. W środku za biurkiem siedział mężczyzna palący papierosa. Gdy podszedłem bliżej, kazał mi usiąść naprzeciwko siebie. Wziął mój paszport i podobnie jak wcześniejszy, zaczął przeglądać kartka po kartce.
– Dlaczego jedziesz do Iranu? – zapytał chłodnym tonem. – Gdzie jest wiza?
– Co z nimi – pomyślałem. Jak byk wiza wbita w paszport, a oni zadają mi takie pytanie. Zabrzmiało to, jakbym był o coś podejrzany, co trochę mnie poirytowało, ale nie chciałem dać tego po sobie poznać. Wstałem i na pełnym luzie otworzyłem mu stronę w paszporcie, gdzie była wiza irańska.
– Proszę, to jest wiza.
Spojrzał i niemal natychmiast zamknął paszport. Popatrzył na mnie, jednocześnie zaciągając się papierosem.
– Po co jedziesz do Iranu? – zapytał ponownie.
Chciałem odpowiedzieć jak najbardziej dyplomatycznie, nie zagłębiając się w szczegóły. Bez zastanowienia odpowiedziałem krótko, ale jak najbardziej szczerze:
– Chcę zobaczyć Pana piękny kraj.
Ponownie wziął mój paszport do ręki i jeszcze przez jakiś czas siedzieliśmy w ciszy. W końcu wstał i podał mi rękę.
– Witam w Iranie.
W tym momencie kamień spadł mi z serca. Już powoli zaczynałem nabierać wątpliwości, czy wszystko z moją wizą jest ok. Co prawda, spodziewałem się, że może chcieć przeszukać mój plecak, bo niewątpliwie rzucał się w oczy. Jednak najbardziej obawiałem się pytań, czym będę podróżował po Iranie oraz gdzie chcę spać. Takie pytania zawsze są zmorą osób podróżujących w taki sposób jak ja. Całe szczęście, nic takiego nie miało miejsca i po wyjściu z budynku pokierowali mnie do kolejnego, gdzie po dopełnieniu kilku formalności dostałem pieczątkę w paszport i byłem już na terytorium Islamskiej Republiki Iranu!
Piękne uczucie dojechać autostopem do Iranu, a tak naprawdę moja podróż nie tak dawno się zaczęła. Ekscytacja i ciekawość. Z drugiej strony miałem na uwadze, że wylądowałem w kraju o zupełnie innej kulturze, gdzie religia sprawuje całkowitą kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia. Z takimi uczuciami wyszedłem z kompleksu granicznego, udając się na drogę prowadzącą do Tebriz, pierwszego większego miasta w okolicy. Otaczały mnie wysokie i mocno poszczerbione szczyty górskie. Podobnie jak w końcówce Armenii, pustki na drodze. Mapa, którą miałem przy sobie, nie była zbyt szczegółowa. Ciężko było mi się więc rozeznać, za ile kilometrów znajduje się najbliższa wioska lub miasteczko. W kwestii autostopu wiedziałem o bardzo ważnej zasadzie, aby nie łapać okazji poprzez wyciągnięcie kciuka, bo w ich kulturze jest to odbierane, jak pokazywanie środkowego palca.

Po kolejnych kilkunastu minutach zauważyłem jadący samochód.
– No to czas przetestować autostop – pomyślałem.
Szeroki uśmiech i zacząłem machać do nadjeżdżającego samochodu. Już z daleka widziałem, że kierowca zwalnia, by następnie zatrzymać się tuż przy mnie.
-Taksi? – zapytałem.
– Nie, nie. Wsiadaj.
Wrzuciłem plecak na tylne siedzenie i w taki oto sposób po raz pierwszy udało mi się złapać okazję. Kierowca miał na imię Ibrahim i bardzo dobrze mówił po angielsku. Po kilku minutach stwierdził, że z przyjemnością pokaże mi okolicę. Jak dla mnie bomba, świetne rozpoczęcie przygody z Iranem.
Ujechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, by na poboczu drogi natknąć się na samochód, który złapał gumę. Jechała nim grupka chłopaków. W pierwszej chwili wydało mi się, że Ibrahim dobrze ich zna, bo natychmiast zatrzymał się, aby im pomóc. Ale, jak się później okazało, widział ich pierwszy raz. Ruszyliśmy dalej, a w międzyczasie Ibrahim kupił przy drodze mnóstwo owoców. Było ich tyle, że spokojnie mogłoby się nimi wyżywić kilka osób. Tymczasem okazało się, że to było dla nas na piknik.

Dojechaliśmy nad wodospad, o którym mi wspominał. Bardzo chciał, abym go zobaczył, bo wiedział, że zrobi to na mnie ogromne wrażenie. Zeszliśmy do małego kamiennego wąwozu i zobaczyłem tam rozciągający się na sporej długości wodospad, którego krawędź była porośnięta mchem. Woda spływała ciurkiem, co dawało niesamowity efekt. Między leniwie płynącymi strumykami Irańczycy przesiadywali całymi rodzinami. Dzieci miały tam co robić, a dorośli odpoczywali na kocach, smażyli, śpiewali lub po prostu palili sziszę. Taki typowy rodzinny piknik. My również przynieśliśmy ze sobą prowiant i zabawiliśmy tam na dłużej.



Powoli dzień zbliżał się ku końcowi. Ibrahim był na tyle miły, że zawiózł mnie w okolice większej miejscowości Marand. Przy okazji mógł tam załatwić swoje sprawy, a jak mnie zapewniał stamtąd łatwiej będzie dojechać do Tebriz. Dał mi swoją wizytówkę na wypadek, gdybym potrzebował jakiejkolwiek pomocy.
Miałem ten komfort, że mogłem rozbić swój namiot, gdzie tylko chciałem, a miejsce na łapanie stopa było idealne. Sporo przestrzeni i wiele aut zatrzymujących się na poboczu. Postanowiłem jednak, że zostaję. Nie miałoby sensu gnać do Tebriz, zwłaszcza że słońce było coraz niżej i zostało już naprawdę niewiele dnia. Zszedłem z głównej drogi, a namiot rozbiłem, można powiedzieć, w polu. Wolałem zadbać o to, by nie rzucać się w oczy. Przed sobą miałem widok na porośnięte trawą wzgórza, a w dalszej perspektywie wyrastały wysokie i ośnieżone szczyty. Coś pięknego.
Najnowsze komentarze