Iran – Ostatnia prosta do Mirjaveh
Spojrzałem na mapę, która po tak długim czasie użytkowania wyglądała, jakbym wyciągnął ją ze śmietnika. Wynikało z niej, że jest to ostatnia prosta przed granicą. Było to ostatnie 80 km prostej drogi z dwoma miasteczkami po drodze.
– Idealnie – pomyślałem.
Przeszedłem kilkaset metrów i miałem przed sobą przydrożny posterunek. Taki jakich wiele jest w tej prowincji. Jeden budynek, zasieki i żołnierze stojący z karabinami. Doszedłem do szlabanu, a naprzeciw wyszedł mi jeden z wojskowych.
– Paszport – powiedział chłodnym tonem.
Podałem mu dokument, a on przelatywał kartka po kartce, oglądając wizy. W końcu spojrzał na mnie i równie chłodnym głosem odparł:
– Idziemy.
Zaprowadził mnie do małego budynku, dał kilka kartek do wypełnienia i kazał wyciągnąć wszystko z plecaka. Od razu w głowie miałem gaz pieprzowy, zakazany w Iranie, co skryłem w małej kieszonce. Choć o tym dopiero dowiedziałem się, będąc w Iranie. Aż cud, że w ogóle wjechałem z nim do Iranu.
Ale nic nie dałem po sobie poznać i zgodnie z poleceniami zacząłem wyciągać rzeczy. Ciuchy, jedzenie, trochę elektroniki. Za bardzo nie zwracał uwagi na to, co wyciągam, bo był zajęty spisywaniem danych z paszportu. Dalej robiłem swoje, aż skończyłem i usiadłem naprzeciw niego. Wszystko leżało obok plecaka. No, prawie wszystko. W środku pozostał wspomniany gaz. Zacząłem wypełniać kartki, które dał mi chwilę wcześniej. W końcu oddał mi paszport i stanął nad tym, co wypakowałem.
– Byleby nie dotykał plecaka, bo wyczuje! – pomyślałem. W końcu odwróciłem się.
-Wszystko ok? – zapytałem na luzaku.
On zaś stał i przyglądał się, a czasem rozgrzebywał nogą to, co leżało na ziemi. Wyglądało, jakby nie miał ochoty na szczegółową rewizję, a mnie kamień spadł z serca. W końcu wrócił na miejsce, co było jednoznaczne z tym, że mam się zbierać. Dokończyłem wypełniać resztę dokumentów i już nie bawiłem się w jakieś układanie rzeczy. Po prostu w kulkę i szybkie upychanie do plecaka. Ku mojemu zdziwieniu nawet nie było pytań, dlaczego chcę iść na piechotę w stronę granicy, aczkolwiek było mi niezwykle na rękę, że obyło się bez poruszania tego tematu.
Wyszliśmy z budynku i podążaliśmy w stronę drogi. Wtedy całkiem instynktownie popatrzyłem na zasłonięte szyby w budynku. A były to wyblakłe od słońca plakaty. Okazały się na tyle duże, że widziałem, co było tam napisane.
„Precz z USA!” i drugi „Precz z Izraelem”. Wiedziałem, że ze względów historycznych te kraje nie pałają do siebie, sympatią, ale wiszące tam plakaty wydały mi się już dość mocnym akcentem, zwłaszcza że znajdowały się na strzeżonym przez wojsko terenie.
Opuściłem posterunek, który w mgnieniu oka zniknął mi z oczu. Jak na złość, nic nie jechało, ale miałem nieodparte wrażenie, że złapanie stopa to kwestia czasu. Niestety minuty przerodziły się w kilkugodzinny spacer. Niby słońce dawało się we znaki, ale szło się całkiem dobrze. Przez ten czas minęło mnie zaledwie kilka samochodów i ciężarówek. Próbowałem je zatrzymać, ale bez powodzenia. Krajobraz przerażał swoją surowością, ogromem, a jednocześnie powalał pięknem. Totalne pustkowie, przez które biegnie asfaltowa droga. Po lewej pustka, a w oddali ciągnące się, lekko zamglone od zalegającego w powietrzu piasku ogromne pasmo górskie. Za nim był już Pakistan i Afganistan, zaś prawa strona to pustka po horyzont i sporadyczne wzgórza. Od czasu do czasu natrafiałem na pozostałości bunkrów, lecz konsekwentnie szedłem przed siebie.
Idąc w monotonnej mantrze, nagle usłyszałem serię strzałów dobiegających ewidentnie z mojej prawej strony. Stanąłem jak wryty, nasłuchując i wypatrując kogokolwiek. Nikogo jednak nie zauważyłem. Byłem pośrodku niczego, a bliskość granicy z Pakistanem i Afganistanem rozbudzała moją wyobraźnię. Może to wojskowi niedaleko urządzają sobie ćwiczenia, a może palące słońce zbyt przygrzało mi w głowę? Po prostu starałem się odrzucać wszystkie negatywne skojarzenia.
Po drodze minęło mnie jeszcze kilka ciężarówek, jednak nikt nie miał najmniejszej ochoty się zatrzymać. Może i było to zrozumiałe, bo kto chciałby ryzykować podwózkę nieznajomego, i to na takim pustkowiu. Ale co mogłem zrobić? Trzeba było drałować przed siebie, mając nadzieję, że w końcu uda się złapać długo wyczekiwaną okazję.
W pewnym momencie zobaczyłem daleko w oddali niosące się ogromne kłęby pyłu. Ciągnęły się za pędzącym z niemałą prędkością samochodem. Nadjeżdżał od lewej strony, czyli ze strony Afganistanu. Początkowo zdawało się, że pojazd ma obrany kierunek i nawet mnie nie widzi, co w sumie było racjonalne. Natomiast z każdą chwilą utwierdzałem się w przekonaniu, że podąża w moim kierunku. I tak właśnie było. Był coraz bliżej, ale nie widziałem dokładnie, co to za pojazd. Wysoka temperatura gruntu skutecznie go rozmazywała. Po prostu stałem jak wryty i przyglądałem się mu. W końcu znalazł się na tyle blisko, że byłem w stanie dostrzec więcej szczegółów. To, co zobaczyłem, zmroziło mnie! Była to stara zdezelowana terenówka, a na jej pace stało kilku uzbrojonych mężczyzn z karabinami. Na głowach mieli czarne chusty.
– O kurwa, trzeba uciekać! – to pierwsze, co przyszło mi do głowy. – No dobra, ale gdzie, jak? Przecież stoję pośrodku niczego, w dodatku są ode mnie zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Zdałem sobie sprawę, że nic nie zrobię. Stałem w bezruchu i czekałem bezradnie na to, co się wydarzy. Pierwszy raz w życiu słyszałem bicie swojego serca, a przez głowę przelatywały mi różne myśli i scenariusze.
– A ostrzegali mnie, że jest niebezpiecznie! No to się doigrałem…
Rozpędzony jeep z impetem zahamował na drodze kilka metrów ode mnie. W tym samym momencie nakrył nas ciągnący się za nimi pył. Silnik zgasł i zrobiło się cicho. Zobaczyłem postacie zeskakujące z samochodu, które niemal od razu znalazły się przede mną. W tym opadającym pyle zaczęli ściągać chusty.
– Witaj, przyjacielu – usłyszałem od jednego z mężczyzn.
Odpowiedziałem skromnym przywitaniem, uśmiechając się, by nawiązać pokojową konwersację.
– Co ty tu robisz? To niebezpieczne miejsce! Nie może Cię tu być!
W tym momencie troszkę zeszło ze mnie ciśnienie. Wszystko wskazywało na to, że są nastawieni pokojowo i raczej nie zrobią sobie ze mnie żywej tarczy.
– Idę na granicę z Pakistanem – zagadnąłem.
– Co? – zdziwił się i zaczął tłumaczyć kolegom, co powiedziałem, bo zaraz wszyscy się uśmiechnęli. – Tutaj jest niebezpiecznie! Wskakuj – wykrzyczał z uśmiechem.
Nie zastanawiałem się ani przez sekundę, wskoczyłem na pakę, po czym ruszyliśmy.
Jechali dalej w stronę granicy, więc doczekałem się podwózki. Wtedy dowiedziałem się, że jest to nieoznakowany patrol kontrolujący wzgórza wzdłuż granicy z Pakistanem. Ich zadaniem było wyłapywanie przemytników szmuglujących niemal wszystko: od benzyny po narkotyki. Jakby tego było mało, również uchodźców z Pakistanu i Afganistanu, masowo zalewających Iran. Mężczyzna, z którym rozmawiałem, przyznał, że ze względu na mój ubiór, uchodzący za tradycyjny w tych krajach, dosłownie do ostatniego momentu myśleli, iż mają do czynienia właśnie z osobą nielegalnie przekraczającą granicę.
Ujechaliśmy jakieś kilkadziesiąt kilometrów. Mój rozmówca poinformował mnie, że nie mogą zawieźć mnie na granicę, ale też nie mogą zostawić tak po prostu na tym pustkowiu. Starałem się wytłumaczyć im, że nie jest to dla mnie problem, a do granicy już niedaleko. Jednak moje tłumaczenia niewiele dały. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie od głównej arterii odbiegała inna zwyczajnie ubita w tej suchej ziemi droga. Byłem przekonany, że czekamy na inny patrol, który przewiezie mnie na granicę. Jak się okazało, czekaliśmy na pierwsze przejeżdżające auto. A trochę to trwało. Jeden z żołnierzy wyszedł z karabinem na środek jezdni i zatrzymał nadjeżdżający samochód, którym podróżowali dwaj mężczyźni. Zapewne w pierwszej chwili byli równie przerażeni jak ja, gdy jechali do mnie. Ale po krótkiej wymianie zdań wojskowy machnął ręką, żebym wsiadał. Przybiłem ze wszystkimi piątkę, po czym wsiadłem do samochodu. I tak miałem transport do miejscowości Mirjaveh, znajdującej się przy przejściu granicznym. Można powiedzieć, że do Pakistanu miałem rzut beretem.
Mimo całej tej niezręcznej sytuacji wiozący mnie mężczyźni okazali się bardzo mili i otwarci. Po dotarciu na miejsce poszliśmy na obiad, a na koniec obładowali mnie owocami. Praktycznie od początku powtarzali, żebym koniecznie na siebie uważał, bo bywa tutaj bardzo niebezpiecznie, szczególnie w nocy.
Najnowsze komentarze