Indie – Świętowanie na prowincji

Od granicy z Pakistanem oddaliliśmy się na około 100 km. Zawitaliśmy w malutkiej, przydrożnej wiosce. Tam trafiliśmy na mały sklepik. Co prawda, ubogi w asortyment, ale alkoholu nie brakowało. Po podróżowaniu w krajach muzułmańskich taki widok niezmiernie cieszył, szczególnie że była okazja do świętowania.

Rozpędziliśmy się do tego stopnia, że wyszliśmy ze sklepu, trzymając po reklamówce alkoholu. No trudno, to był impuls, ale damy radę. Zapowiadała się huczna noc i czuliśmy związaną z tym euforię.

Ale do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, więc z ciekawości zeszliśmy z drogi i pojawiliśmy się w wiosce. Nie była zbyt duża, a pierwsze, co rzuciło się w oczy, że niemal wszystko zbudowane było z czerwonej cegły. Wcześniej właśnie tak wyobrażałem sobie wioskę w Indiach. Każda uliczka była jak ceglany labirynt liźnięty sporym zębem czasu. Co kilkadziesiąt metrów znajdowały się drzwi, stanowiące wejście na teren przeważnie skromnej posesji. Uliczki były oblegane głównie przez dzieci. I to w zasadzie przez nie staliśmy się dosłownie sensacją na skalę wioski i okolic. Z minuty na minutę pojawiało się coraz więcej osób. Kilkanaście minut od naszego przybycia mieszkańcy wioski zorganizowali miejsce, tak aby wszyscy mogli się pomieścić. Parę osób rozmawiało po angielsku. Byli to głównie młodzi ludzie. Byli naszymi tłumaczami, dzięki czemu ja z Davidem siedzieliśmy na środku, a wokół nas zgromadzili się chyba wszyscy mieszkańcy wioski. Było gwarnie, bo każdy miał jakieś pytania, lecz gdy któryś z nas coś mówił, nastawała cisza i wszyscy słuchali z uwagą, mimo że nic nie rozumieli. To było coś niesamowitego, bo byliśmy pierwszymi osobami z innego kontynentu, które odwiedziły tę wioskę. I faktycznie, rozglądając się dookoła, widziałem ludzi, dla których byliśmy kimś z innego świata. Mogłoby się wydawać, że takie spotkanie zaspokoi ciekawość mieszkających tam ludzi. Nic bardziej mylnego. Byli tak nami zafascynowani, że ich ciekawość wręcz potęgowała. Zaczęli zapraszać nas do swoich domów. Było to niezwykle miłe. Po wyjściu z jednego domu czekała już kolejna osoba, by zaprosić nas do siebie. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć, jak żyją mieszkańcy takiej malutkiej wioski w Indiach. W każdym przypadku wyglądało to podobnie. Bardzo skromnie, bez wygód, a jednak starali się ugościć nas najlepiej, jak tylko potrafili, mimo że istniała między nami bariera językowa. Widać było, że jest to dla nich wielkie wydarzenie. Chodziliśmy jak ksiądz po kolędzie. Z początku byliśmy podekscytowani, że za każdym razem witano nas jedzeniem, ale już po kilku wizytach byliśmy pełni.

Na każdym kroku proponowano nam nocleg, ale skrupulatnie odmawialiśmy, ponieważ w głowie mieliśmy już plan świętowania z okazji dotarcia do Indii. Pod koniec tego męczącego dnia rozbiliśmy się na skraju wioski. Namioty stały pod ogromnym drzewem, a dookoła otaczały nas pola ryżowe. Miejscowi przestrzegali nas, abyśmy patrzyli pod nogi, bo czasami można natknąć się na pełzające węże. To działało na wyobraźnię, ale nie do tego stopnia, żebyśmy zrezygnowali z tej miejscówki. Rozpaliliśmy ognisko. Z początku towarzyszyła nam młodzież z wioski, a z czasem dołączali się też starsi mieszkańcy. Było naprawdę miło i przyjemnie. Ilość zrobionych selfiaczków można liczyć w setkach. Pokazywaliśmy zdjęcia z naszej podróży, była muzyka, śpiewy, a kto chciał, mógł się z nami napić, bo alkoholu było pod dostatkiem. Wszelkie bariery językowe pozanikały. Toast za toastem, do tego nie brakowało też różnego rodzaju używek, ale wszyscy dobrze się bawili. Dla mnie, jak i dla Davida ten moment był szczególnie ważny. W końcu dojechaliśmy autostopem do Indii, o czym każdy z nas marzył. Naprawdę mieliśmy co świętować i było już pewne, że poranek będzie bardzo ciężki.

Rano obudziły mnie rozmowy nieopodal namiotu. Podniosłem głowę i w tym samym momencie dał o sobie znać ogromny kac. Zorientowałem się, że mój namiot jest otwarty. Tułowiem leżałem w namiocie, a nogi wystawały już na zewnątrz. Pierwsza myśl, że impreza chyba wymknęła się spod kontroli. Mimo wczesnej pory już było gorąco, a moja jedyna myśl była taka, żeby napić się czegokolwiek! Z jednej strony zabawne, ale z drugiej przerażające, bo jeszcze wczoraj kontrolowaliśmy każdy krok z uwagi na potencjalne węże, a ja tu spędzam noc jak na plaży.

Wysunąłem się całkowicie z namiotu i zobaczyłem dzieci siedzące nieopodal. Czekały na nas, chcąc zabrać nas na krykieta.

– Kurczę nie dam rady – pomyślałem.

Było bardzo wcześnie, a im od rana już krykiet w głowie. Ale właśnie tak przeważnie chodzą grać, bo tylko wtedy słońce nie jest aż tak palące, jak w środku dnia. Pierwsze, co musiałem zrobić, to doprowadzić się do stanu używalności, aby można było myśleć o czymkolwiek.

Wstałem i zobaczyłem, że w miejscu, gdzie mieliśmy ognisko, są porozrzucane moje i Davida ciuchy.

– O co tu chodzi!? – głowiłem się.

Natomiast, kiedy zobaczyłem mój aparat wiszący na gałęzi, który pokazały mi dzieci, byłem jeszcze bardziej zmieszany. Co tutaj się działo?! Śmiać mi się chciało, bo przed namiotami mieliśmy totalne pobojowisko, a ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem, był moment, gdy siedzieliśmy ze wszystkimi przy ognisku.

– A w ogóle co z Davidem? – pomyślałem.
– David! – cisza. – David, wstawaj! – zawołałem ponownie i otworzyłem jego namiot.

Gdy go obudziłem, ledwo podniósł głowę.

– Ale daliśmy wczoraj! – powiedziałem, jednocześnie śmiejąc się z niego.

Okej, ja wyglądałem na pewno źle, ale on z tą swoją bujną czupryną wyglądał, jakby miał zaraz skonać.

– Chodź, zobaczysz, co dzieje się przed namiotami!

Nawet nie wstawał, tylko wysunął głowę resztkami sił, po czym schował się ponownie do namiotu. Pozbierałem nasze ciuchy i dałem się namówić na ten krykiet.

– Idziesz grać w krykieta? – ponownie wyrwałem Davida z przysypiania.

Jemu totalnie nie w głowie był poranny sport. Coś tam wymamrotał, po czym położył się dalej spać. Ja nawet nie pakowałem swojego namiotu. Zostawiłem wszystko tak, jak wstałem, bo miałem wewnętrzne zaufanie, że nic tam nie ma prawa zginąć.

Zmęczony i po prostu jeszcze pijany w trzy dupy szedłem na krykieta z gromadką dzieci. Dojście na boisko zajęło nam mnóstwo czasu, bo znajdowało się całkiem poza wioską, w okolicy lokalnej szkoły. Mieścił się tam spory plac ubitej ziemi. To było ich boisko. Pierwszy raz miałem okazję zagrać w krykieta i choć sama gra nie jest skomplikowana, to w moim stanie już samo dojście tam było sporym wyzwaniem. Ale im dłużej graliśmy, coraz lepiej tę grę rozumiałem i nawet pomogło mi to w jakimś stopniu zwalczyć tego ogromnego kaca.

Po powrocie w końcu dobudziłem Davida i mogłem wypytać się o parę szczegółów odnośnie wczorajszego świętowania. Za dużo się nie dowiedziałem, bo on również miał luki w pamięci, ale byliśmy zgodni co do tego, że impreza się udała. Uprzątnęliśmy to całe miejsce i zaczęliśmy oblegać ujście wody, które znajdowało się kilkanaście metrów dalej. Tam egzystowaliśmy niemal bez przerwy w towarzystwie miejscowych dzieci. Ale też co jakiś czas przychodzili posiedzieć inni mieszkańcy, a czasami zaskakiwali nas, przynosząc jakieś hinduskie specjały. Nagle David wybuchnął śmiechem.

– Chodź, coś ci pokażę – i dał mi do obejrzenia filmiki na swoim aparacie.

Za dużo nie było na nich widać, za to rozmowy na nagraniu rzuciły światło na to, co działo się poprzedniej nocy. Kiedy całe towarzystwo się rozeszło, wpadliśmy na pomysł, by chodzić po otaczających nas polach ryżowych z latarkami, polując na węże! Słuchając tego, nie dowierzałem, że wpadliśmy na tak kretyński pomysł, jednocześnie niemal płacząc ze śmiechu przy każdej wymianie zdań. Później dopadła nas chwila refleksji, bo przecież, gdyby nas coś wtedy ukąsiło, to lepiej nie myśleć o konsekwencjach. Ale wtedy nie mieliśmy nawet przebłysku takiej obawy, i ze szczerym zaangażowaniem faktycznie szukaliśmy węży, nie wiedząc tak naprawdę po co. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że przed imprezą mieszkańcy wioski ostrzegali nas, abyśmy patrzyli, na co stąpamy, bo ścieżki między polami są usłane gadami. Przynajmniej ja wziąłem to sobie do serca i każdy krok miałem przemyślany, natomiast po alkoholu wyszło jak wyszło.

To wyjaśniało, dlaczego zastałem nasze ciuchy rozrzucone wokół ogniska. Gdyby nie nagranie, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że takie rzeczy wpadły nam do głowy.

Minęło dobre pół dnia i dopiero zebraliśmy siły, by pokusić się na powrót do wioski. Niemal od razu natknęliśmy się na dwie siostry, które poznaliśmy poprzedniego dnia. To między innymi one tłumaczyły w czasie spotkania z mieszkańcami wioski. A tego dnia zaproponowały nam, że zabiorą nas w ciekawe miejsca w wiosce i poza nią. Zostawiliśmy u nich plecaki, bez obawy o ich los, i poszliśmy zobaczyć okolicę. Wtedy tak naprawdę dowiedzieliśmy się nieco więcej o ich religii. Dziewczyny zaprowadziły nas do świątyni znajdującej się na skraju wioski i specjalnie dla nas wyciągnęły świętą dla nich księgę, skrytą w specjalnie przeznaczonym dla niej miejscu. Mogliśmy zobaczyć, jak się z nią obchodzą i uczestniczyć w modlitwie. Opowiedziały o głównej idei Sikhów, co pokrywało się z tym, jak przywitali nas mieszkańcy. W skrócie chodziło o bezinteresowną pomoc.

Gdy wróciliśmy do wioski, byliśmy świadkami sporu między dwoma rodzinami. Słychać było krzyki i generalnie cała ta sytuacja była bardzo dynamiczna. Uliczki całkowicie opustoszały. Jedynie z każdej posesji można było dostrzec powychylane głowy, obserwujące przebieg wydarzeń. Chcieliśmy z Davidem zrobić cokolwiek w tej sytuacji, ale od razu nam powiedziano, żebyśmy się nie mieszali w te sprawy. W ruch poszły cegłówki, ale gdy zobaczyliśmy przebiegającą osobę z maczetą, doszło do nas, że to nie są żarty. Wtedy za bardzo nie wiedzieliśmy, czym to całe zamieszanie było spowodowane, ale gdy emocje opadły, zrobiło się spokojniej. Uliczki zaczęły funkcjonować swoim życiem, a my dowiedzieliśmy się, że spór był pomiędzy dwiema rodzinami, które połączył ślub dzieci każdej ze stron. Nie był to pierwszy taki incydent w ich wykonaniu, a wręcz dochodziło do nich regularnie. Trochę nas ta cała sytuacja zszokowała, bo nie przypuszczalibyśmy, że w taki sposób mogą być tam rozwiązywane tego typu nieporozumienia.

Kiedy wydawało się, że przyjdzie nam już tylko czekać na wieczór, do głosu doszła pogoda. Przez cały dzień było gorąco i duszno, aż zupełnie znienacka zerwał się wiatr. Od tego się zaczęło. I tak skrupulatnie prędkość wiatru zyskiwała na sile. Po kilku minutach nad wioską rozpętało się istne piekło. W kulminacyjnym momencie siła wiatru była tak ogromna, że przywiała ze sobą kawałki blach oraz wszystkiego, co zdołała zabrać po drodze. Akurat w tym momencie znajdowaliśmy się u jednej z rodzin i wszyscy staliśmy u progu wejścia na posesję. Zniedowierzaniem patrzyliśmy, jak ogromna siła natury przewija się przez tę maleńką wioskę. Wystarczyło 15 minut takiej ulewy i wszystko było zalane. Po niecałej godzinie od rozpoczęcia opadów wszystko wyglądało tak, jakby nic się nie wydarzyło. Było bezwietrznie, a niebo ponownie stało się bezchmurne.

Wioska, która miała być dla nas przelotnym punktem w drodze ku podnóży Himalajów, stała się miejscem niezapomnianych wrażeń. Mimo tej wzmożonej atencji czuliśmy się tam jak w domu. Tak, jak spędzaliśmy czas u jednej z rodzin, tak naturalnym odruchem było przyjęcie zaproszenia na noc jeszcze od kogoś innego. W sumie było nam to na rękę. Mogliśmy odespać poprzednią noc w nieco lepszych i spokojniejszych warunkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *