Pakistan – Jak trafiłem do Pakistańskiego więzienia?

Po kilkunastu minutach łapania stopa w upalnym słońcu ktoś się zlitował i nas zabrał. I tak jeszcze parę razy zdarzyło nam się złapać szybką podwózkę, nie zbaczając z autostrady. Byliśmy już mniej więcej w połowie drogi do Lahore. Pozwoliło to realnie myśleć, żeby zawitać tam jeszcze tego samego dnia. Niestety utknęliśmy w tym jednym miejscu na dłużej. Po dłuższym niepowodzeniu staraliśmy się złapać cokolwiek, nawet wolne jak rower pakistańskie ciężarówki, ale tego dnia szczęście nam nie dopisało. Kiedy nasze morale znacznie opadły, trafił się nam złoty strzał, bo zabrała nas rodzina jadąca do samego Lahore. Idealnie! 

Wszystko przebiegało wzorowo. Jechaliśmy do Lahore i wydawało się, że niedługo będziemy u celu, choć jasne było, że dotrzemy tam, gdy zapadnie już noc. Wobec takiego obrotu sprawy postanowiliśmy nie wjeżdżać do samego miasta i wysiąść, zanim zaczną się przedmieścia i na spokojnie znaleźć miejsce na rozbicie namiotów. Plan był dobry, więc co mogło pójść nie tak?

Otóż cały nasz plan się posypał, ponieważ droga ciągnęła się w nieskończoność. A kiedy zapadł zmrok, rodzina zgodnie z ramadanem zatrzymała się na parkingu, by oddać się konsumpcji. Swoją drogą, parking zamienił się w mały festyn, gdzie setki kierowców po całym dniu w końcu mogło coś zjeść, a co ważniejsze – napić się.

To znacznie opóźniło nasz przyjazd do Lahore. Gdy byliśmy już ponownie w drodze, obydwoje z Davidem usnęliśmy, a kierowca obudził nas, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Nasz plan w tym momencie posypał się na dobre.

Trudno, coś wymyślimy – pocieszaliśmy się. 

Jadąc powolutku, obserwowaliśmy, co dzieje się na zewnątrz samochodu. Mimo że było już bardzo późno, ulice tętniły życiem. To akurat było zrozumiałe, bo po całym dniu postu noc była jedynym momentem, w którym można było się najeść. Dosłownie tłumy ludzi przebywały na ulicach. Ruch samochodów i niezliczonej liczby motocykli wlókł się między tłumem ludzi. 

Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepiki oraz knajpki. Dopiero gdy wysiedliśmy z samochodu, dotarło do nas, w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźliśmy. Krzyk ludzi i nieustanne trąbienie pojazdów potęgowały całe to zamieszanie. Co chwilę ktoś coś od nas chciał, nie mogliśmy stanąć chociażby na chwilę, bo momentalnie gromadziła się wokół nas ogromna liczba ciekawskich ludzi. Jako dwaj biali przybysze z Europy, byliśmy tam obiektem niesamowitego zainteresowania. Proponowano nam taksówkę, a naganiacze odwiedziny w knajpce. Niejednokrotnie musiałem ostrzej reagować, bo ktoś łapał mój czy Davida plecak i ciągnął w swoją stronę. Trzymaliśmy się naprawdę blisko, bo chwila nieuwagi i byśmy się pogubili.

Zrobiliśmy tak około 200 m, przeciskając się w tym harmiderze. W końcu weszliśmy na schody prowadzące do jednej z knajpek i szczęka mi opadła. Mieliśmy widok z góry na to, co działo się dalej.

Nad ulicą unosiły się kłęby pyłu. W tym wszystkim próbowałem dostrzec, gdzie znajduje się koniec tego gwaru. Ale ciągnęło się to w nieskończoność. Szybko przekalkulowaliśmy sytuację i nie było sensu iść dalej. W tamtym momencie były dwa wyjścia: albo cofnąć się na obrzeża miasta, choć wiadomo, że nie była to mała odległość, albo też wynająć pokój w hotelu. W zasadzie jeszcze była trzecia opcja. Mogliśmy skontaktować się z Waqarem, którego i tak mieliśmy odwiedzić, ale było to na tyle nierealne w tamtej sytuacji, że skupiliśmy się na czymś innym. Druga opcja wydała się na tamten moment najrozsądniejsza i to właśnie jej chcieliśmy się trzymać.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że kwestia hoteli w Pakistanie nie jest prosta, ale tonący brzytwy się chwyta.

Zaczęliśmy się rozglądać za tymi tańszymi hotelami, ale już po niedługim czasie okazało się, że było to z góry skazane na niepowodzenie. Gdziekolwiek poszliśmy, ciągnęła się za nami chmara ludzi. Nie było mowy o dyskretnym przyjęciu nas w hotelu. Każdy odprawiał nas z kwitkiem. Kto chciałby sobie wziąć problem na głowę i ryzykować utratę licencji? No właśnie. Nawet nie mogliśmy dziwić się hotelarzom, bo nasza obecność była po prostu przypałowa. Tych droższych hoteli z ochroną przeznaczonych dla turystów nawet nie było widać. 

W końcu odpuściliśmy temat hotelu. Podjęliśmy decyzję, która była tylko kwestią czasu. Postanowiliśmy, że wracamy na obrzeża miasta. W sumie może i trochę wymusiłem tę decyzję na Davidzie, bo on sam nie wiedział, co mamy do końca robić. 

Choćbyśmy mieli iść godzinę, dwie, dojdziemy! Był zmęczony i co chwilę powtarzałem mu, że damy radę.

Później to już szliśmy bez słowa, jeden za drugim. Ja prowadziłem i co chwilę oglądałem się za siebie, czy David jest za mną. Dopiero po blisko pół godzinie marszu ulice zrobiły się spokojniejsze. Zabudowania już nie były tak gęste i dało się odczuć, że są to właśnie długo wyczekiwane przedmieścia. W monotonnym marszu rozglądałem się na prawo i lewo, a moim oczom ukazał się nieco z dala od drogi głównej niedokończony budynek. Wiedziałem, że to jest nasze wyjście z sytuacji. 

Nieraz spaliśmy w różnych mało sympatycznych miejscach, więc i to nie będzie dla nas problemem – pomyślałem. 

Pokazałem Davidowi palcem, jednocześnie pytając, co o tym myśli. Jemu to było już wszystko jedno, bo pokiwał ramionami, a jego twarz miała wyrysowane, że jedyne, czego potrzebuje, to snu. Podeszliśmy bliżej, tak żeby nikt nas nie widział, bo wyglądalibyśmy co najmniej podejrzanie. 

Wziąłem latarkę i postanowiłem się rozejrzeć w środku. W tym czasie David czekał z moim plecakiem przed budynkiem.

Wszedłem nieśmiało do środka i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniach. Cały parter był pokryty gruzem. Zupełnie nie nadawał się do tego, żeby spędzić tam noc. Było tak gorąco i wilgotno, że nie byłoby czym oddychać. Starałem się iść bezszelestnie, jakbym się spodziewał, że ktoś w tych ciemnych pomieszczeniach może przebywać. Pod nogami strzelał mi gruz i śmieci. Nikogo nie było, ale wyobraźnia szalała. W promieniu światła latarki dostrzegłem schody prowadzące na górę. Bez zastanowienia wszedłem na kolejne piętro. Tam było podobnie, więc ruszyłem wyżej. Ostatnie schody prowadziły na dach. Budownictwo w takich krajach jak Iran czy Pakistan preferuje dachy z płaską powierzchnią, dzięki czemu można wykorzystać tę przestrzeń w różny sposób. Świetnie sprawdza się to w czasie lata, gdy zamiast spać w nagrzanych pomieszczeniach, ludzie śpią właśnie na dachu. Liczyłem na to, że dach będzie odpowiedni, żebyśmy mogli rozłożyć chociaż materac i spędzić tam noc. Stanąłem przy wejściu na dach i przyświeciłem latarką. Wtedy lekko mnie zmroziło, bo zobaczyłem śpiące tam osoby. Momentalnie zgasiłem latarkę i stałem tak w bezruchu, próbując ocenić sytuację. Całe szczęście nikt się nie przebudził.

Znajdowało się tam pięć, może sześć osób. Jedni leżeli na kartonach, inni na prowizorycznie splecionych łóżkach. 

– Chyba bezdomni – pomyślałem. 

Niechętnie, ale zrobiłem kilka cichych kroków w ich kierunku. Normalnie w takiej sytuacji należałoby zrobić odwrót i dać sobie spokój. Ale nie wiem, czy to kwestia zmęczenia, czy świadomość, że ciężko będzie znaleźć coś innego, sprawiła, że nie widziałem problemu w tym, żeby po kryjomu spędzić tam noc. Oczywiście rozum podpowiadał mi, że nie jest to zbyt mądry pomysł, bo nie wiadomo, co to za ludzie i że różnie mogą zareagować po przebudzeniu. Po prostu przypałowo, ale musiałem przedyskutować to z Davidem.

Wróciłem do Davida, przedstawiając mu całą sytuację. Trochę kręcił nosem, jak usłyszał, że ktoś tam jest, ale dał się namówić, żeby wyjść na górę i samemu ocenić sytuację. Założyliśmy plecaki i weszliśmy z powrotem do budynku. Prowadziłem, a za mną krok w krok z tyłu szedł David. Już nie szło się tak dyskretnie, bo plecaki co chwilę o coś zahaczały lub szurały, ale obyło się bez większych problemów. Gdy weszliśmy na ostatnie piętro, stanęliśmy obydwoje przy wejściu na dach. Ja byłem zdecydowany, by właśnie tutaj spędzić noc, ale czekałem, co powie David. Stał i przyglądał się dokładnie tak samo, jak ja, kiedy pojawiłem się tam za pierwszym razem.

W końcu coś tam wyszeptał, co było równoznaczne z tym, że jest chętny, by spędzić tam noc. Pokazałem mu palcem, żebyśmy przeszli na drugą stronę dachu pod murek. I tak zrobiliśmy, bezszelestnie przemykając slalomem między śpiącymi tam osobami. Doszliśmy do końca dachu. Przed nami był półtorametrowy murek, który ciągnął się dookoła. Początkowo chcieliśmy rozłożyć materace właśnie przy nim, ale gdy tylko się wychyliliśmy, zobaczyliśmy małą dobudówkę, dosłownie kilka metrów kwadratowych. Na tyle dobra, że zmieścilibyśmy się razem. To było o wiele lepsze miejsce, choćby z tego powodu, że przysłaniało nas w razie, jakby ktoś z obecnych na dachu wstał przed nami. Minusem było to, że wtedy byliśmy widoczni z dachów innych budynków. Zmęczenie było na takim poziomie, że było mi już wszystko jedno, byle w końcu położyć się spać. Wcześnie rano i tak mieliśmy się stamtąd zwijać, więc nie było sensu zaprzątać sobie tym głowy.

Wrzuciliśmy tam nasze plecaki i przeszliśmy przez murek. Rozłożyliśmy karimaty. Plecak włożyłem pod głowę i mogłem w końcu odpocząć. Od czasu do czasu zrywał się lekki wiatr. Niby nic wielkiego, a jednak leżało się przyjemniej, bo nie było tak czuć tej duchoty. 

Obudziły mnie jakieś szmery. Słońce zaczynało wschodzić i było już w miarę jasno. Mogła być piąta, może szósta rano. Początkowo myślałem, że któraś ze śpiących na dachu osób wstała, więc ostrożnie podniosłem głowę, lecz tam wszyscy spali. 

Chyba coś mi się wydawało – pomyślałem. 

Położyłem się z powrotem i przekręciłem na bok. Wtedy ujrzałem przyglądającego mi się mężczyznę. Stał dwa, może trzy metry niżej na dachu innego budynku, który akurat łączył się z naszym niedokończonym budynkiem. Machnąłem mu ręką i przy okazji uśmiechnąłem się. On zaś wyglądał na mocno zdziwionego, aczkolwiek dostrzegłem nieśmiały uśmiech na jego twarzy. Pomyślałem, że skoro nic nie mówi, to nie widzi żadnego problemu. Chodził zaciekawiony, przyglądał się, a po chwili zniknął. Co prawda, mieliśmy opuścić to miejsce o wczesnej porze, ale byłem mocno niewyspany i nie przyszło mi nawet na myśl, by budzić Dawida i się zbierać. W mgnieniu oka usnąłem.

Trwałem w słodkim śnie, aż nagle obudziło mnie mocne uderzenie w nogę. Zerwałem się z impetem, a przed sobą zobaczyłem dwóch policjantów wystających zza murku. Jeden trzymał karabin i szturchał nim moją nogę. Kompletna dezorientacja! Podniosłem się, zobaczyłem za nimi gromadzącą się grupkę gapiów. Dosłownie zostaliśmy wyrwani ze snu i zaczęliśmy się pakować w popłochu.

Wtedy myślałem, że po prostu wygonią nas z tego budynku i będzie po sprawie. W międzyczasie próbowaliśmy wytłumaczyć, że nie ma tu żadnego problemu, przecież spały tutaj także inne osoby. Jedyne, co słyszeliśmy z ich ust, to: „problem, problem”.

Jeden z gapiów rozmawiał sprawniej po angielsku, i po krótkiej rozmowie z mundurowymi oznajmił nam, że wiozą nas do aresztu. 

– Chyba coś źle przetłumaczył. Do aresztu!? Nas? Za co? – dziwiliśmy się. 

To była kompletna paranoja, która niestety była faktem. Próbowaliśmy dalej przedstawiać nasze argumenty, ale nie dość, że nie rozumieli do końca, co do nich mówimy, to jeszcze nie mieli zamiaru słuchać. Sprowadzili nas na dół, gdzie czekały już dwa samochody policyjne. Podobne do tych, którymi eskortowali nas przeważnie w Beludżystanie. A wokoło spora liczba ludzi ciekawskich całego zajścia. Staraliśmy się zachować zimną krew.

– To jest pewnie taka procedura. Pojedziemy, wyjaśnimy i po problemie – pocieszaliśmy się.

Wrzuciliśmy nasze plecaki na pakę jednego z pojazdów i czekaliśmy na kolejne polecenia. Pilnujący nas policjant. Ten sam, który mnie budził. W pewnym momencie zaczął przesuwać nasze plecaki, kopiąc je. A wystarczyło powiedzieć lub pokazać, żebyśmy sami to zrobili, ale tego nie zrobił. Wylewało się z niego cwaniactwo. Wtedy już wiedziałem, że raczej nie przypadniemy sobie do gustu i miałem dobre przeczucie. Nie prowokowaliśmy nawet do takiego zachowania, więc niepotrzebnie wprowadzał napiętą atmosferę.

Weszliśmy na pakę samochodu. Obok mnie siedział David, a naprzeciwko nas nasz policyjny „przyjaciel”. Minę miał dosłownie, jakby chciał nas zaraz rozstrzelać.

Kiedy ruszyliśmy, od razu chciał wymusić krzykiem, byśmy dali mu paszporty. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że damy, ale dopiero na posterunku. I tak nas nie rozumiał, ale próbowaliśmy. Ewidentnie chciał pokazać, jakim to jest wielkim strażnikiem prawa, choć za bardzo mu to nie wychodziło. Po prostu był arogancki i co chwilę coś do nas gadał, domagając się paszportów. Z czasem zaczęliśmy go ignorować. On jednak coraz bardziej dawał upust swojej złości, która dla nas z oczywistych względów była niezrozumiała. Jego zachowanie w końcu zaczęło mnie irytować do tego stopnia, że chciałem mu pokazać, że się go nie boję.

Rozsiadłem się wygodnie i patrzyłem na niego tak, jak on na nas. Tylko czekałem na cokolwiek niestosownego z jego strony. Jestem w stanie zrozumieć głupotę, ale nigdy takiego cwaniactwa. W końcu zaczął machać karabinem przed moją głową, a ja cieszyłem się najbardziej kretyńsko, jak tylko potrafiłem, co akurat dobrze mi wychodzi. W momencie, gdy pchnął mnie karabinem, co nawet zabolało, złapałem jedną ręką za lufę i czekałem na to, co zrobi. Skinąłem głową w jego kierunku. 

No i co teraz, cwaniaczku? – pomyślałem.

Zobaczyłem jego reakcję, gość dosłownie zbaraniał. Próbował wyszarpnąć karabin, ale bez skutku. W mgnieniu oka wywiązała się mała szarpanina, do której dołączył nawet David. Nagle hamulec i rzuciło nami w kierunku jazdy. Siedzący w kabinie policjanci wybiegli do nas i zaczęli rozdzielać. Spodziewałem się, że cała ta akcja spowoduje, że nas spałują lub skują, jednak skończyło się na krzykach. Co ciekawe, nie były one skierowane tylko w naszym kierunku, ale i prowokatora zaistniałej sytuacji. Wszystko to działo się przy głównej drodze i mimo wczesnej pory mnóstwo ludzi było świadkami tej sceny. Od tego momentu na pace jechał z nami jeszcze jeden policjant i emocje znacznie opadły. Od tej pory jechaliśmy wszyscy w ciszy.

Dojechaliśmy do czegoś, co bardziej przypominało więzienie, niż posterunek. W środku znajdowały się tylko parterowe pomieszczenia, a wszystko to było otoczone wysokim murem z zasiekami. Ulokowano nas w jednym z pomieszczeń, gdzie czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Słońce szybko dało o sobie znać. Na zewnątrz było bardzo gorąco, wręcz upalnie. W środku nawet znośnie, póki kręcił się zamontowany na suficie wiatrak. Gdy brakowało prądu, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, wiatrak zatrzymywał się i od razu robiło się jak w saunie. Wtedy pilnujący nas policjant oczywiście ulatniał się, zostawiając nas w tej duchocie. A jeszcze potrafił ktoś przyjść i zacząć zamiatać, przez co w pomieszczeniu robiło się siwo. 

Minęła godzina, dwie, trzy… a my wciąż nic nie wiedzieliśmy. Większość czasu towarzyszył nam ten sam policjant. Pewnie z tego względu, że rozmawiał najlepiej po angielsku. Siedział i palił papierosa za papierosem, od czasu podpytując o nieistotne rzeczy, po czym znikał i tak w kółko. Co jakiś czas przychodzili inni policjanci spojrzeć na dwóch rozleniwionych Europejczyków.

W końcu przyszedł do nas z pierwszymi konkretnymi informacjami. Usiadł przed nami, odpalił papierosa i bujając się, zaczął mówić.

– Nie jest dobrze. Prawdopodobnie zostaniecie oskarżeni o włamanie.

– Włamanie?! – zapytał zdziwiony David.

– Przecież my nic nie zrobiliśmy.

– O tym zdecyduje sąd – odpowiedział mężczyzna.

Był bardzo szorstki w tym, co nam przedstawiał. Bez jakichkolwiek emocji, jakby widział w nas winne osoby. Jednak póki co, nic nie zostało nam przedstawione oficjalnie. Choć robiło się ciekawie i coraz bardziej absurdalnie. Nie wiem, czy to wszystko do mnie docierało, ale w ogóle się tym nie przejmowałem. 

– Mogę nawet spędzić w więzieniu miesiąc, a nawet dwa – z uśmiechem mówiłem policjantowi, by rozluźnić i tak już napiętą sytuację. 

I faktycznie nie miałem obaw, bo w głębi duszy wierzyłem, że jest to zbyt kuriozalna sytuacja, żeby była prawdziwa. Byłem pewien, że gdy tylko będzie nam dane na spokojnie to wytłumaczyć, wszystko będzie okej. W tej całej farsie bardziej obawiałem się tego, że lada moment kończy się pakistańska wiza. To był dla mnie większy ból i zmartwienie, bo gdybyśmy nie opuścili Pakistanu w ciągu dwóch dni, mógłbym mieć problem z ponownym otrzymaniem wizy w przyszłości, a tego na pewno bym nie chciał.

Czekanie wciąż się przeciągało. David zdążył przysnąć, kładąc głowę na stole tuż przy leżącym przy nim plecaku. Któryś raz z kolei wrócił do nas policjant, a tym razem był w towarzystwie jeszcze innego policjanta, który również był zaciekawiony naszymi osobami. Siedzieli, debatowali i widać było, że tematem ich rozmowy byliśmy właśnie my. David spał jak zabity. W pewnym momencie ten drugi policjant chciał być bardzo zabawny i postanowił go zbudzić. Nie zrobił tego jednak w normalny sposób, tylko zarzucił mu plecak na głowę, co z pewnością musiało go zaboleć no i wyrwać nieprzyjemnie ze snu. 

Naskoczyliśmy razem na ów mężczyznę, ale całej reszty dokonał David, bo zrugał go po całości. Ja już nic nie musiałem tam dodawać.

Nigdy nie widziałem go tak rozwścieczonego. Co prawda, nie rozumiałem, co krzyczał, podobnie jak prowodyr całej sytuacji, natomiast z pewnością była to mieszanka najgorszych włoskich słów. Policjant zmieszany całą sytuacją przysiadł w miejsce, z którego wstał. Należało mu się i to bez dwóch zdań. 

Po kilku godzinach bezczynnego siedzenia zabrano nam plecaki i przeniesiono do innego pomieszczenia. To już była typowa cela. Jeśli miałbym sobie kiedykolwiek wyobrażać, jak może wyglądać cela w takim kraju, wyglądałaby właśnie tak. Obskurne ściany z wyrytymi napisami w ich języku, zapewne dzieło wcześniejszych osadzonych. Wyglądało to podobnie jak cele, które widzieliśmy na granicy Taftan. Z zakratowanego okna mieliśmy widok na to, co dzieje się na zewnątrz. To było w sumie jedyne i najlepsze zajęcie. Czas się tak dłużył, że z nudy wyczekiwałem przelatujących samolotów pasażerskich i zastanawiałem się, skąd i dokąd lecą. To była moja jedyna rozrywka na ten moment. 

Jasne było, że spędzimy tam najbliższą noc. Dostaliśmy mały prowiant, a co jakiś czas ktoś przychodził sprawdzać, czy wszystko z nami ok. Noc w celi nie była taka zła, no może poza paroma momentami, gdy ten cholerny wiatrak się zatrzymywał z braku prądu. Pomijając to, było całkiem znośnie.

Następnego dnia wstaliśmy sami z siebie. Oczywiście powodem było zatrzymanie się wiatraka i wschodzące słońce. Było tam jak w saunie! Siedzieliśmy przy oknie, wypatrując kogoś, by dał nam trochę wody, która już na dobrą sprawę skończyła się poprzedniego wieczora. 

Wkrótce przyszedł po nas policjant i wróciliśmy do pomieszczenia, w którym ulokowano nas poprzedniego dnia. Tam też spędziliśmy kolejne godziny na wyczekiwaniu.  

W końcu nadszedł moment, gdy ruszyliśmy z informacyjnej stagnacji. 

– Zbierajcie się, czeka na was komendant! – poinformował nas policjant.

Nareszcie coś się wydarzyło. W ciągu paru minut zameldowaliśmy się u niego w biurze. 

– Witajcie! Siadajcie. Chcecie coś pić lub zjeść? – w taki sposób przywitał nas komendant.

Już na samym początku dało się odczuć jego przyjazne nastawienie w stosunku do nas. Pierwsze, o co zapytał, to jak się czujemy i czy podoba się nam Pakistan. 

My od razu opowiedzieliśmy o naszej autostopowej podróży i drodze, jaką każdy z nas przebył. Słuchając naszych opowieści, komendant był pod ogromnym wrażeniem. Początkowo nie mógł tego ogarnąć, bo jak to autostopem? Tyle kilometrów? Szczególnie było widać na jego twarzy dumę po tym, jak w samych superlatywach wypowiedzieliśmy się na temat Pakistanu. I bynajmniej nie były to nasze dyplomatyczne zagrywki. Akurat powiedzieliśmy wszystko obiektywnie, jak wspominamy dotychczasowy pobyt w jego kraju. Jeszcze przez długi czas nie poruszał tematu naszego aresztowania, pytając tylko i wyłącznie o kwestie naszej podróży. Bardzo dobrze zadbał o to, żebyśmy czuli się u niego swobodnie, i faktycznie tak było. Rozmawialiśmy z nim jak z kumplem. Możliwe, że celowo chciał, abyśmy obdarzyli go zaufaniem i bez oporów opowiedzieli, co tak naprawdę się wydarzyło.

Gdy przyszedł czas na wyjaśnienia, wyszedł z pokoju i wrócił z plikiem dokumentów. Zasiadł ponownie za biurkiem, przeglądał dokumenty, jednocześnie zaciągając się papierosem. Po chwili skupienia wyjawił nam już oficjalnie, że zostaliśmy zatrzymani pod zarzutem włamania. Co prawda, już to wiedzieliśmy i czekaliśmy na dalsze szczegóły. Rzucił szybkim okiem na resztę stron, po czym zupełnie na spokojnie zaczął pytać, jak to wyglądało z naszej perspektywy.

O wszystkim opowiedzieliśmy szczerze bez ukrywania jakichkolwiek faktów. Wysłuchał naszej wersji i zaczął wyjaśniać, że problemem nie było nasze wejście do opuszczonego budynku, bo, jak sam stwierdził, takich miejsc jest mnóstwo w mieście i śpi tam bardzo dużo ludzi. Aczkolwiek przyznał, że mogliśmy sobie darować. Cały problem tkwił w tym, że weszliśmy na daszek, który należał do właściciela położonego kilka metrów niżej budynku. Tego nie mogliśmy się wyprzeć, bo faktycznie spędziliśmy noc na tej dobudówce. Jednak pojęcie włamania było tutaj głęboko przesadzone. Wtedy mnie olśniło i przypomniałem sobie o tej sytuacji, kiedy zobaczyłem przyglądającego mi się mężczyźnie z rana. Wtedy wyrwany ze słodkiego snu najwidoczniej nie przyswoiłem tego faktu i wyleciało mi to z głowy. Do tej pory nie mówiłem o tym Davidowi. Kiedy komendant zostawił nas znowu samych, wspomniałem mu o tym fakcie.

Dość długo byliśmy zostawieni sami sobie, ale przynajmniej było wygodniej niż w celi. W końcu wrócił komendant, lecz nie sam. Towarzyszył mu mężczyzna. Spojrzałem na niego i miałem wrażenie, że skądś go znam. Ale nie wydało mi się to nadzwyczajne. Pomyślałem, że pewnie przewinął nam się kilka razy w ciągu całego pobytu w tym miejscu. Oni wciąż rozmawiali, lecz ta rozmowa przerodziła się w krzyk komendanta, a mężczyzna odpowiadał zaledwie krótkimi nieśmiałymi frazami.

Oczywiście nic nie rozumieliśmy, ale jasne było, że rozmowa nie należy do miłych, jeśli w ogóle można było nazwać to rozmową. Gdy komendant spoliczkował mężczyznę, jasne było, że nie jest to błaha rozmowa. To chyba ten mężczyzna z rana. Takie zaczynałem mieć przeczucie, że jest to on. Pamiętać nie pamiętałem go z twarzy, ale jakoś nasunęła mi się taka myśl.

– To chyba ten mężczyzna, którego widziałem rano – powiedziałem szeptem do Davida. 

Komendant krzyczał, energicznie gestykulując przed stojącym pokornie przed nim mężczyzną. Po chwili mężczyzna opuścił biuro komendanta i zostaliśmy ponownie w trójkę. 

– Przepraszam, że musieliście być świadkami tej rozmowy. To był mężczyzna, który oskarżył was o włamanie.

Zatem już było wiadomo, że był to ten mężczyzna, z którym z rana wymieniłem krótki kontakt wzrokowy. 

– Powiedział, że przyłapał was na włamaniu i dlatego zadzwonił na policję. Ale to zwykły kłamca i naciągacz, bo jeszcze domagał się od was pieniędzy w ramach rekompensaty. Nie będzie żadnej rekompensaty i dołożę wszelkich starań, abyście Pakistan zapamiętali tak, jak dotychczas. Więc spokojnie, o nic się nie martwcie. Jeszcze dzisiaj będziecie wolni. 

Trzeba przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia, że trafiliśmy na tak wyrozumiałego i wyluzowanego komendanta, który obdarzył nas sporym zaufaniem, mimo że fakty teoretycznie stawiały nas w niezbyt przychylnym świetle. Obyło się bez sądów i innych nieprzyjemności, a kilka godzin później zostaliśmy wypuszczeni na wolność!

2 Comments on “Pakistan – Jak trafiłem do Pakistańskiego więzienia?

  1. Jedyna osoba, ktora znam i ktora zostala aresztowana za spanie. Ciekawa akcja 😀

Skomentuj Łukasz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *