Gruzja – Kazbek nie lubi singli!

Z wielkimi pokładami energii opuściłem Stepancmindę
i konsekwentnie parłem ku górze. Niedługo po opuszczeniu miasteczka znalazłem się wysoko nad nim. Jak ono wydaje się maleńkie
w perspektywie otaczających je gór! Aż nie mogłem się doczekać wyżej położonych partii, nie mówiąc już, jak stanę na szczycie Kazbeku. W ciągu następnej godziny doszedłem do cerkwi położonej na wzgórzu i tam mogłem się przekonać, jak bardzo popularne jest to miejsce wśród turystów. Przede wszystkim przyciąga ich łatwy dostęp, a ci mniej aktywni mogą dojechać tam nawet samochodem. Widoki z tego miejsca mówią same za siebie, w końcu było to już 2170 m n.p.m. Nie za długo tam zabawiłem, bo zdawałem sobie sprawę, że im więcej czasu dam sobie na wędrówkę pod górę, tym lepiej dla mnie.

Ruszyłem w stronę góry. Co jakiś czas chmury odsłaniały szczyt, po czym ponownie znikał mi z pola widzenia. Ciężko było przewidzieć, jaka pogoda będzie w ciągu najbliższych kilku godzin. Ale póki co nie miałem prawa narzekać. Podejście było bardzo przyjemne. Co kawałek robiłem odpoczynek i podziwiałem widoki, robiąc zdjęcie za zdjęciem. W końcu pojawił się pod nogami pierwszy śnieg. Od tego momentu założyłem raki.

Od kiedy ruszyłem z cerkwi, nie widziałem już żywej duszy, a miałem za sobą ponad godzinne podejście. Wtedy zobaczyłem daleko w oddali grupkę wracających wspinaczy. A tu niespodzianka, Polacy!

Zamieniliśmy parę zdań, w których zdali mi szybką relację z drogi powrotnej. Szczególną uwagę zwracali na jedną sprawę. Wiatr! To on miał mi najbardziej utrudniać podejście. Miało wiać i to zdrowo! Choć na ten moment było spokojnie, to zapewniali mnie, że jak tylko dojdę na szczyt wzniesienia, to doświadczę tego, o czym wspomnieli.

I mieli rację. Już chwilę przed słychać było specyficzny podmuch wiatru,
a gdy znalazłem się na odsłoniętej przestrzeni, na własnej skórze mogłem przekonać się, o czym mówili.

Z powodu silnego wiatru warunki nie były idealne, natomiast szło się wciąż znośnie. Przeszedłem przez chwilowe wypłaszczenie i warunki zmieniły się diametralnie. Zaczął sypać śnieg, ale nie był to wielki problem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że chmury sukcesywnie opadały. Z każdą minutą sytuacja się pogarszała, aż doszło do tego, że widoczność spadła do zaledwie kilkunastu metrów. Gdybym wcześniej pomyślał, szedłbym po śladach napotkanych Polaków, ale było już za późno na ich szukanie.

Przez długi czas szedłem po omacku. Czułem mały niepokój związany
z tym, czy idę dobrze, natomiast nie był to strach, który by mnie paraliżował przed działaniem. Byłem przygotowany na to, że sytuacja może się w ogóle nie poprawić, a w najgorszym wypadku zabłądzę lub zastanie mnie noc i nie dotrę do Stacji Meteo. Teoretycznie dawałem sobie jeszcze margines decyzji o powrocie po własnych śladach, dopóki intensywny śnieg jeszcze ich nie zasypał. W ekstremalnej sytuacji mogłem również biwakować. Miałem namiot, śpiwór, ciepłą kurtkę i mnóstwo jedzenia, więc co więcej było mi potrzebne? Najważniejsze, że miałem jakąś opcję, choć zdecydowanie nie był na nią czas i wierzyłem, że dotrę do Stacji Meteo. 

Kierowałem się mniej więcej w stronę, gdzie wcześniej widać było górę
Z każdym pokonanym wzniesieniem czy zejściem szło się coraz ciężej.
W pewnym momencie zacząłem zapadać się w śniegu. W najgorszym momencie robiłem krok i zapadałem się po pas. Wygrzebywałem się czekanem, robiłem kolejny krok i ponownie wpadałem do pas. Po jakimś czasie zorientowałem się, że przez kilka minut zrobiłem zaledwie kilkanaście metrów. Oczywiście mój plecak był odpowiedzialny za taki obrót sprawy. Ważył grubo ponad 20 kg, więc w połączeniu z moją masą wpadałem w śnieg, jak rozgrzany nóż w masło. Mimo tego ciężkiego odcinka nie miałem zamiaru się poddawać czy zawracać. Uparcie przedzierałem się w tym śniegu. Zajęło mi to bardzo dużo czasu i nieźle dostałem tam w kość, ale udało się. Przebrnąłem ten najgorszy odcinek
i teren stał się bardziej mikstowy. Trochę kamieni, śniegu i wreszcie mogłem nadrobić czas, który straciłem, grzęznąć w śniegu. Tam już musiałem stawiać czoło jedynie podejściu, które po prostu paliło mięśnie w nogach. Ale z tym dawałem sobie doskonale radę. Co jakiś czas robiłem przystanki i dalej parłem w górę. Byłem przeszczęśliwy, mogąc normalnie iść. Pocieszające było też to, że z pokonywaną wysokością znacznie polepszała się widoczność. Robiło się coraz przejrzyściej, aż w końcu mogłem dostrzec przebijający się w chmurach szczyt Kazbeku. Wtedy już wiedziałem, że będzie dobrze. Od tego momentu wydarzenia nabrały rozpędu i lada moment odsłonił mi się cały widok na górę. Stawiając krok po kroku, w pewnym momencie obróciłem się i zobaczyłem, że znajduję się ponad chmurami. Były rozścielone jak dywan daleko po horyzont,
z wystającymi ponad nie szczytami innych gór. Niebo było błękitne, choć słońce zeszło już stosunkowo nisko i prawie chowało się za górą. Już dla samego tego widoku warto było tak się natrudzić!

W tym momencie mijała ósma godzina, jak wyruszyłem z miasteczka.
A Stacji Meteo jak nie było, tak nie ma. Podejście nie było już tak strome, więc szło się bardzo przyjemnie. W zasadzie to szedłem po lodzie pokrytym niewielką warstwą śniegu.

– Chyba znajduję się na lodowcu – pomyślałem.

Przeszło mi przez głowę pytanie, czy faktycznie powinienem tam być ze względu na potencjalne szczeliny, które w takim miejscu mogą stanowić śmiertelne zagrożenie. Byłem tam sam i w razie, gdybym w taką wpadł, znalazłbym się w poważnych opałach. Jednak dopóki nie doszedłem do Stacji Meteo, wciąż byłem pewien, że i tak musiałbym tamtędy iść. Jakoś szybko wyparłem to z głowy. W powtarzalnej mantrze stawianych kroków nagle usłyszałem wołanie. Było ono ledwo słyszalne, jakby z daleka. Przystanąłem i zacząłem się rozglądać. Panowała totalna cisza. Zero podmuchów wiatru i już zdążyłem pomyśleć, że coś mi się chyba zdawało, aż usłyszałem to ponownie. Faktycznie ktoś krzyczał. Odgłosy dochodziły
z mojej prawej strony i ewidentnie było to wołanie człowieka. Stałem
w bezruchu, przyglądając się najdrobniejszym szczegółom.

Jakież było moje zdziwienie, gdy dostrzegłem w oddali budynek zlewający się na tle ośnieżonych skał. Znajdował się troszkę niżej niż ja. Wtedy również dojrzałem małe punkciki –  byli to ludzie kręcący się tam
w kolorowych kombinezonach.

No to dotarłem do Stacji Meteo! – ucieszyłem się.

Zalegająca chmura zupełnie mnie zdezorientowała, ale na szczęście, w porę widok odsłonił mi górę. Wtedy również zdałem sobie sprawę, że jednak nie powinno mnie tam być. Z niesamowitą euforią, ale i ostrożnością stawianych kroków ruszyłem w kierunku Stacji Meteo.

Zszedłem z lodowca najkrótszą możliwą drogą, nie tuptając za mocno, żeby czegoś pod sobą  nie naruszyć. Gdy pod rakami zaczęły zgrzytać mi okruszki skał, mogłem odetchnąć. Po chwili doszedłem do ściany skał i po niewielkim podejściu doszedłem do Stacji Meteo. Naprzeciw wyszło mi kilka osób, które zauważyły mnie kilka chwil wcześniej. Ich zdziwienie faktem, że szedłem w pojedynkę, było ogromne. Twierdzili, że na Kazbek nie chodzi się solo, ale poklepali mnie i weszliśmy do środka.

Tam też zastałem sporo ludzi, a klimat typowy dla schroniska górskiego,
z tym że towarzystwo wielonarodowościowe. Oprócz dwóch dużych ekspedycji z Ukrainy i Rosji znajdowało się tam sporo pomniejszych grupek z różnych zakątków świata. Wszyscy przybyli tam z tego samego powodu, aby zdobyć szczyt. Znajdowały się tam również grupki ludzi, którzy już kończyli swoją przygodę z górą i to od nich dostałem sporo ostrzeżeń co do mojej wyprawy w pojedynkę. Sugerowali, żebym podpytał kogoś o możliwość wspólnego związania się, ponieważ w drodze na szczyt jest kilka niebezpiecznych szczelin. Te rozmowy trochę dały mi do myślenia. Zrozumiałem, że warto byłoby zadbać chociaż o to minimalne bezpieczeństwo i związać się liną z kimś, chociaż na tym odcinku lodowca. Zacząłem więc podpytywać, czy ktoś miałby wolną linę i chęć związania się ze mną. I to było najbardziej niewdzięczne zadanie, bo zdawałem sobie sprawę, że wiązanie się z kimś łączy się ze sporym zaufaniem
i powierzeniem własnego bezpieczeństwa drugiej osobie. A ja byłem dla nich wszystkich totalnie obcą osobą.

Każdy miał swojego partnera wspinaczkowego, z którym się wiązał lub też wyruszał z całą grupą. Ciężko powiedzieć, czy nie mieli liny, czy też nie chcieli, abym się do nich dołączył. Natomiast nie miałem też prawa mieć do nikogo pretensji, ponieważ znalazłem się tam sam z własnego wyboru.

Zdałem sobie sprawę, że w tej kwestii będzie ciężko coś wskórać i poniekąd już pogodziłem się z tym, że będzie trzeba ryzykować. Postanowiłem jednak, że podpytam jeszcze następnego dnia. Póki co miałem za sobą sporo wrażeń, a dzień był długi i wyczerpujący, więc nadszedł czas na zasłużony odpoczynek.

W końcu wskoczyłem w śpiwór i próbowałem zasnąć. No właśnie, próbowałem, bo przewracałem się z boku na bok i nie byłem w stanie usnąć na dłużej niż kilkanaście minut.

Nic z tego nie będzie – pomyślałem i wyszedłem ze śpiwora, chcąc się przejść.

Wyszedłem z pokoju i usłyszałem muzykę oraz głośne rozmowy dochodzące z jakiegoś pomieszczenia. Gdy zlokalizowałem źródło, otworzyłem drzwi i zastałem tam grupkę bawiących się znajomych. Muzyka, śpiewy i alkohol.

– Ooo, Polak. Dawaj do nas! – zaproponowali.

Nie mając nic lepszego do roboty, więc przystałem na propozycję.

– Spać nie możesz, co? – zapytał ktoś z grupki.

– Polej mu! – odezwał się ktoś inny.

Ekspresowo miałem przed sobą kieliszek wypełniony wódką. Nie byłem do końca przekonany, czy w ogóle chce mi się pić. No ale jak już nalali, to stwierdziłem, że nie będę wybrzydzał. Wziąłem na raz setkę gruzińskiej wódki, aż ledwo to wszystko przełknąłem. Za moment już była polana kolejka dla wszystkich, w tym również dla mnie. Tutaj chciałem się już wymigać, ale nie dało rady. Zaznaczyłem, że to już ostatni, bo chcę położyć się spać. Musiałem opuścić towarzystwo, bo wiedziałem, że skończy się to tragedią, choć nalegali.

Po chwili ponownie wylądowałem w łóżku, jednak wciąż nie mogłem zasnąć. Dalej kręciłem się z boku na bok. Gdy już jakimś cudem udało mi się zasnąć, przebudzałem się energicznie. Co ciekawe, moje pierwsze odczucie było takie, że przespałem kilka godzin. Natomiast, gdy spojrzałem na zegarek, okazywało się, że przespałem zaledwie 15 minut. I tak w kółko przez co najmniej pół nocy.

Jeszcze zanim wzeszło słońce, zaczęli wstawać pierwsi śmiałkowie, chcący zaatakować szczyt lub zrobić wejście aklimatyzacyjne. I to tak naprawdę oni mnie obudzili. Chyba nie muszę wspominać, jak bardzo byłem niewyspany. Ale był to ostatni moment, w którym mogłem jeszcze spróbować się do kogoś doczepić. Wyjście z ciepłego śpiwora nie było najmilszą rzeczą, ale jak już to zrobiłem, ubrałem się najszybciej, jak tylko mogłem i poszedłem do kuchni. Jedni spokojnie jedli śniadanie, inni
w pośpiechu zalewali termosy, by za moment wyruszyć w dalszą drogę. 

Może i miałbym do kogo zagadać, ale było mi najzwyczajniej w świecie głupio. Widziałem, jak każdy jest zajęty sobą. Nie zawracałem nikomu głowy i wróciłem do ciepłego śpiwora. Trzy godziny później byłem już na nogach i z nieco większym entuzjazmem wyszedłem na zewnątrz budynku. Słońce już wyszło ponad horyzont, ale było przeraźliwie zimno. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo widok poniżej tego miejsca był obłędny. Chmury znajdowały się poniżej nas, identycznie jak poprzedniego dnia,
z tym że niebo wyglądało o wiele bardziej zjawiskowo. Po raz kolejny nie mogłem nacieszyć się tym widokiem.

Niby czułem efekt nieprzespanej nocy, a na dodatek odczuwałem dyskomfort związany ze sporą wysokością, ale ten magiczny widok motywował mnie, by szybciej wyruszyć w dalszą drogę. Zjadłem coś na szybko i ruszyłem w górę. Musiałem wejść na wysokość 4400 m n.p.m.
i wrócić do Stacji Meteo. Takim sposobem mogłem przystosować organizm do niższej zawartości tlenu w powietrzu, by lepiej znieść wysokość.

Szedłem w świetnym tempie, ale to dzięki temu, że większość zbędnego ekwipunku zostawiłem w Stacji Meteo. Pogoda dopisywała. Nic, tylko piąć się w górę. Po około pół godziny nagle zsunął mi się rak z prawego buta. Zrzuciłem z siebie plecak, by związać go ponownie. Wtedy zobaczyłem, że tył podeszwy w bucie rozwarstwił się!

– No to pięknie – pomyślałem.

Nie miałem przy sobie innych na zmianę i na tę chwilę jedyną zdrową myślą było to, żeby zawrócić do stacji, zanim podeszwa odpadnie całkowicie. Związałem dookoła piętę, by śnieg nie dostawał się do środka
i powoli, mając jednego raka na nodze, zszedłem do stacji. Szczęście
w nieszczęściu, że stało się to tam, a nie gdzieś blisko szczytu.

Po powrocie wiedziałem już, że mogę zapomnieć o próbie wejścia na szczyt. Czułem niemałe rozczarowanie, ale i obawę, co powie mężczyzna
w wypożyczalni. Przecież takie buty trochę kosztują! Choć w sumie nic takiego nie zrobiłem, żeby podeszwa odeszła od buta. Wytłumaczyć się będzie ciężko, ale tym zamierzałem martwić się później. Póki co podjąłem zdrową decyzję o powrocie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *