Tikka Masala

Kurczak tikka masala – danie oparte na tradycyjnej kuchni indyjskiej i pakistańskiej. Choć pochodzenie kurczaka tikka masala jest sporne. Jedno ze źródeł podaje oryginalną recepturę na 1947 r. i miała ona powstać w Indyjskim Delhi. Według innej teorii pochodzi ona ze Szkockiego Glasgow, gdzie była sposobem na dostosowanie lokalnej kuchni do brytyjskich gustów smakowych. Jakby nie patrzeć danie to jest serwowane w restauracjach na całym świecie.

Nie istnieje jeden typowy przepis na tikka masala. Podczas badań znaleziono 48 różnych receptur, których jedynym wspólnym składnikiem był kurczak. My przedstawiamy wam jedną z propozycji nie odbiegającej znacznie od tradycyjnych proporcji.

MARYNATA

  • 4 filety z kurczaka
  • 6 ząbków czosnku
  • łyżeczka świeżo pokrojonego imbiru
  • 2 łyżeczki garam masala
  • łyżeczka kardamonu
  • łyżeczka soli
  • łyżeczka pieprzu
  • jogurt naturalny 100 ml

SOS

  • oliwa z oliwek
  • 2 łyżeczki masła
  • 2 cebule
  • łyżeczka kurkumy
  • łyżeczka kardamonu
  • 2 łyżeczki świeżo pokrojonego imbiru
  • świeża kolendra
  • łyżeczka kminu
  • łyżeczka garam masala
  • łyżeczka chilli
  • łyżeczka soli
  • łyżeczka pieprzu
  • pasata pomidorowa 500 ml
  • śmietanka 30 % 200 ml

Zaczynamy od marynaty. Mięso kroimy w kostkę następnie dodajemy do niego jogurt naturalny, wyciśniętą połowę soku z cytryny, czosnek, imbir oraz przyprawy. Wszystko dokładnie mieszamy i odstawiamy na pół godziny. W tym czasie gotujemy ryż. (Koniecznie odmianę Basmati)

Rozgrzewamy oliwę na patelni, dodajemy naszą marynatę. Po upływie 15 minut gdy mięso nam się dobrze poddusi w przyprawie przekładamy wszystko do miski zostawiając odrobinę tego sosu. Dodajemy do niego masło i cebulę.

Smażymy przez około 5 minut, a następnie wsypujemy mieszankę przypraw podaną w opisie. Gdy cebula zmięknie wlewamy pasatę pomidorową, czekamy aż sos nam się zagotuje. Zmniejszamy ogień pod patelnią i wlewamy śmietankę. Do naszego zrobionego sosu dodajemy mięso. Podajemy z ugotowanym ryżem.

Tikka Masala

Kurczak tikka masala – danie oparte na tradycyjnej kuchni indyjskiej i pakistańskiej. Choć pochodzenie kurczaka tikka masala jest sporne. Jedno ze źródeł podaje oryginalną recepturę na 1947 r. i miała ona powstać w Indyjskim Delhi. Według innej teorii pochodzi ona ze Szkockiego Glasgow, gdzie była sposobem na dostosowanie lokalnej kuchni do brytyjskich gustów smakowych. Jakby nie patrzeć danie to jest serwowane w restauracjach na całym świecie.

Nie istnieje jeden typowy przepis na tikka masala. Podczas badań znaleziono 48 różnych receptur, których jedynym wspólnym składnikiem był kurczak. My przedstawiamy wam jedną z propozycji nie odbiegającej znacznie od tradycyjnych proporcji.

MARYNATA

  • 4 filety z kurczaka
  • 6 ząbków czosnku
  • łyżeczka świeżo pokrojonego imbiru
  • 2 łyżeczki garam masala
  • łyżeczka kardamonu
  • łyżeczka soli
  • łyżeczka pieprzu
  • jogurt naturalny 100 ml

SOS

  • oliwa z oliwek
  • 2 łyżeczki masła
  • 2 cebule
  • łyżeczka kurkumy
  • łyżeczka kardamonu
  • 2 łyżeczki świeżo pokrojonego imbiru
  • świeża kolendra
  • łyżeczka kminu
  • łyżeczka garam masala
  • łyżeczka chilli
  • łyżeczka soli
  • łyżeczka pieprzu
  • pasata pomidorowa 500 ml
  • śmietanka 30 % 200 ml

Zaczynamy od marynaty. Mięso kroimy w kostkę następnie dodajemy do niego jogurt naturalny, wyciśniętą połowę soku z cytryny, czosnek, imbir oraz przyprawy. Wszystko dokładnie mieszamy i odstawiamy na pół godziny. W tym czasie gotujemy ryż. (Koniecznie odmianę Basmati)

Rozgrzewamy oliwę na patelni, dodajemy naszą marynatę. Po upływie 15 minut gdy mięso nam się dobrze poddusi w przyprawie przekładamy wszystko do miski zostawiając odrobinę tego sosu. Dodajemy do niego masło i cebulę.

Smażymy przez około 5 minut, a następnie wsypujemy mieszankę przypraw podaną w opisie. Gdy cebula zmięknie wlewamy pasatę pomidorową, czekamy aż sos nam się zagotuje. Zmniejszamy ogień pod patelnią i wlewamy śmietankę. Do naszego zrobionego sosu dodajemy mięso. Podajemy z ugotowanym ryżem.

Od naszego powrotu z Ukrainy minęło kilka dni. Zatem jest to bardzo dobry moment żeby podsumować cały wypad. Sam pomysł o wyjeździe powstał spontanicznie, dlatego czas na zbiórkę był ograniczony. Mimo wszystko udało się zebrać mnóstwo rzeczy dla potrzebujących. Ruszaliśmy mając busa zapakowanego do połowy, a reszta rzeczy przybywała po drodze, aż do samego Przemyśla. To tam w centrum pomocy humanitarnej załadowaliśm busika już po sam dach w taki sposób, że nie szło już wcisnąć czegokolwiek. Tak wypełnionym pojazdem do ostatniego centymetra wjechaliśmy do pogrążonego w wojnie kraju. Pierwszą część ze zgromadzonych przez nas rzeczy zostawiliśmy tuż przy dworcu kolejowym we Lwowie, dokładnie w punkcie pomocy Ukraińcom. Oddaliśmy głównie koce i śpiwory, ponieważ największą walkę poza frontem pozostający na miejscu cywile i żołnierze toczyli w nocy, podczas której temperatury sięgały nawet do -20 °C. Druga część darów powędrowała do punktu organizacji Czerwonego Krzyża. Mając już opróżniony środek trasnsportu mogliśmy zacząć myśleć o tym, po co w głównej mierze postanowiliśmy wybrać się w miejsce objęte konfliktem zbrojnym. Naczelnym powodem wyjazdu było zabranie z miejsca potencjalnego ataku jak największej ilości ludzi do Polski. Dzięki kontaktom, które udało nam się wcześniej uzyskać dzięki pomocy wolontariuszy i osób zaangażowanych w pomoc naszym sąsiadom, mogliśmy zabrać ze sobą dwie kobiety z dwójką małych dzieci uciekające z Kijowa oraz rodzinę z obwodu Chmielnickiego. Łącznie w drodze powrotnej było nas dziewięć osób z niewielkim dobytkiem, który udało im się zabrać ze sobą. Drogi na Ukrainie pozostawiają sporo do życzenia, a w połączeniu z przeładowanym busem skutkowało to powolnym poruszaniem się. Nie wchodząc w szczegóły, mogło być różnie. Natomiast udało się! Przywieźliśmy ich całych i zdrowych na terytorium Polski. Ponadto mieliśmy możliwość pójścia o krok dalej i znaleźliśmy dla nich nowy dom, również z ukłonem dla osób zaangażowanych w pomoc, które ciągle pozostawały z nami w kontakcie. W okolicy Rzeszowa oraz małej wsi pod Złotoryją udało się bezpiecznie pozostawić matki z dziećmi.

Szczególne podziękowania dla:

-OSP KSRG Serby
-Anna Maria Rogalska
-Super Spożywczy Chrabąszcz Klaudia
-Barbara Zwierzyńska
-Kamil Warzocha
-Natalia Lewandowska
-Dariusz Golba
-Paweł Siemiński
-Sebastian Kucharzyk
-WPunkt
-Michał Piaskowski
-Mateusz Baraniak
-Filip Woźniak
-Wiktor Palik
-MKS ODRA Bytom Odrzański
-Dariusz Brzeski
-Michał Łukawski
-Łukasz Opiłowski
-Oskar Ostręga
-Iwona Opiłowska Walowska
-Jowi Wasilewska
-Naz Gryphon
-Ania Pancer
-Dzielna&deszczowa
-Weronika Skibiszewska
-Leo z Berlina
Slava Ukraini !

🇺🇦

Od naszego powrotu z Ukrainy minęło kilka dni. Zatem jest to bardzo dobry moment żeby podsumować cały wypad. Sam pomysł o wyjeździe powstał spontanicznie, dlatego czas na zbiórkę był ograniczony. Mimo wszystko udało się zebrać mnóstwo rzeczy dla potrzebujących. Ruszaliśmy mając busa zapakowanego do połowy, a reszta rzeczy przybywała po drodze, aż do samego Przemyśla. To tam w centrum pomocy humanitarnej załadowaliśm busika już po sam dach w taki sposób, że nie szło już wcisnąć czegokolwiek. Tak wypełnionym pojazdem do ostatniego centymetra wjechaliśmy do pogrążonego w wojnie kraju. Pierwszą część ze zgromadzonych przez nas rzeczy zostawiliśmy tuż przy dworcu kolejowym we Lwowie, dokładnie w punkcie pomocy Ukraińcom. Oddaliśmy głównie koce i śpiwory, ponieważ największą walkę poza frontem pozostający na miejscu cywile i żołnierze toczyli w nocy, podczas której temperatury sięgały nawet do -20 °C. Druga część darów powędrowała do punktu organizacji Czerwonego Krzyża. Mając już opróżniony środek trasnsportu mogliśmy zacząć myśleć o tym, po co w głównej mierze postanowiliśmy wybrać się w miejsce objęte konfliktem zbrojnym. Naczelnym powodem wyjazdu było zabranie z miejsca potencjalnego ataku jak największej ilości ludzi do Polski. Dzięki kontaktom, które udało nam się wcześniej uzyskać dzięki pomocy wolontariuszy i osób zaangażowanych w pomoc naszym sąsiadom, mogliśmy zabrać ze sobą dwie kobiety z dwójką małych dzieci uciekające z Kijowa oraz rodzinę z obwodu Chmielnickiego. Łącznie w drodze powrotnej było nas dziewięć osób z niewielkim dobytkiem, który udało im się zabrać ze sobą. Drogi na Ukrainie pozostawiają sporo do życzenia, a w połączeniu z przeładowanym busem skutkowało to powolnym poruszaniem się. Nie wchodząc w szczegóły, mogło być różnie. Natomiast udało się! Przywieźliśmy ich całych i zdrowych na terytorium Polski. Ponadto mieliśmy możliwość pójścia o krok dalej i znaleźliśmy dla nich nowy dom, również z ukłonem dla osób zaangażowanych w pomoc, które ciągle pozostawały z nami w kontakcie. W okolicy Rzeszowa oraz małej wsi pod Złotoryją udało się bezpiecznie pozostawić matki z dziećmi.

Szczególne podziękowania dla:

-OSP KSRG Serby
-Anna Maria Rogalska
-Super Spożywczy Chrabąszcz Klaudia
-Barbara Zwierzyńska
-Kamil Warzocha
-Natalia Lewandowska
-Dariusz Golba
-Paweł Siemiński
-Sebastian Kucharzyk
-WPunkt
-Michał Piaskowski
-Mateusz Baraniak
-Filip Woźniak
-Wiktor Palik
-MKS ODRA Bytom Odrzański
-Dariusz Brzeski
-Michał Łukawski
-Łukasz Opiłowski
-Oskar Ostręga
-Iwona Opiłowska Walowska
-Jowi Wasilewska
-Naz Gryphon
-Ania Pancer
-Dzielna&deszczowa
-Weronika Skibiszewska
-Leo z Berlina
Slava Ukraini !

🇺🇦

Kiedy 24 lutego Federacja Rosyjska zaatakowała Ukrainę przez moją głowę nawet nie przeleciała żadna myśl by właśnie tam się wybrać. W końcu to wojna! Więc co ja miałbym tam szukać. Natomiast z każdym dniem docierały do nas to nowe informacje jak faktycznie to wygląda. Tysiące ofiar oraz uchodźcy czekający nawet po kilka dób na granicy Polskiej by uciec z kraju pogrążonego w wojnie. Tymczasem jakoś naturalnie pojawił się we mnie impuls który pod wpływem chwili ewoluował i powiedziałem sobie „jadę, jadę na Ukrainę”. Przekalkulowałem i jak najbardziej może to się udać.

Za pomocą grup fecebookowych zacząłem szukać osoby chętnej na wyjazd lub co najmniej chcącej pomóc mi ogarnąć temat od strony logistycznej. I tak poznałem Oskara. Nasza rozmowa trwała krótko i na temat. Szybko zdefiniowaliśmy swoje cele i w zupełności się pokrywały. Zaowocowało to tym że wspólnie z Oskarem 7.03 zamierzamy wyruszyć na Ukrainę.

Nasz cel to zabranie ze sobą jak największej ilości najpotrzebniejszych rzeczy które mogą przydać się zarówno dla ludzi jak i żołnierzy. Jako ze posiadam busa którym właśnie będziemy jechać to możliwości są spore. Dlatego naszym priorytetem powrotnym z Ukrainy jest przetransportowanie osób uciekających do Polski.

Stąd chciałbym ogłosić że rozpoczynam zbiórkę rzeczy. Pewnie u większości z was zalegają w domu koce, śpiwory czy ciepła odzież a wszystko to mogłoby być na wagę złota. Ponad to żywność, chemia no i generalnie wszystko to co komu przyjdzie na myśl co jest niezbędne do funkcjonowania w trudnych warunkach.
Nic z tego nie będzie przekazywane pośrednikom a wszystko co razem uzbieramy pojedzie ze mną na Ukrainę. Im nas więcej tym lepiej. Więc gorąco zachęcam. W grupie siła!

Kiedy 24 lutego Federacja Rosyjska zaatakowała Ukrainę przez moją głowę nawet nie przeleciała żadna myśl by właśnie tam się wybrać. W końcu to wojna! Więc co ja miałbym tam szukać. Natomiast z każdym dniem docierały do nas to nowe informacje jak faktycznie to wygląda. Tysiące ofiar oraz uchodźcy czekający nawet po kilka dób na granicy Polskiej by uciec z kraju pogrążonego w wojnie. Tymczasem jakoś naturalnie pojawił się we mnie impuls który pod wpływem chwili ewoluował i powiedziałem sobie „jadę, jadę na Ukrainę”. Przekalkulowałem i jak najbardziej może to się udać.

Za pomocą grup fecebookowych zacząłem szukać osoby chętnej na wyjazd lub co najmniej chcącej pomóc mi ogarnąć temat od strony logistycznej. I tak poznałem Oskara. Nasza rozmowa trwała krótko i na temat. Szybko zdefiniowaliśmy swoje cele i w zupełności się pokrywały. Zaowocowało to tym że wspólnie z Oskarem 7.03 zamierzamy wyruszyć na Ukrainę.

Nasz cel to zabranie ze sobą jak największej ilości najpotrzebniejszych rzeczy które mogą przydać się zarówno dla ludzi jak i żołnierzy. Jako ze posiadam busa którym właśnie będziemy jechać to możliwości są spore. Dlatego naszym priorytetem powrotnym z Ukrainy jest przetransportowanie osób uciekających do Polski.

Stąd chciałbym ogłosić że rozpoczynam zbiórkę rzeczy. Pewnie u większości z was zalegają w domu koce, śpiwory czy ciepła odzież a wszystko to mogłoby być na wagę złota. Ponad to żywność, chemia no i generalnie wszystko to co komu przyjdzie na myśl co jest niezbędne do funkcjonowania w trudnych warunkach.
Nic z tego nie będzie przekazywane pośrednikom a wszystko co razem uzbieramy pojedzie ze mną na Ukrainę. Im nas więcej tym lepiej. Więc gorąco zachęcam. W grupie siła!

Właśnie kilkanaście dni temu wojska Amerykańskie rozpoczęły wycofywanie się z Afganistanu po dwudekadowej misji . Ta nagła decyzja i ekspresowe opuszczanie wojsk z ziemi Afgańskiej spowodowało, że Talibowie „poczuli krew” i niemal od razu rozpoczęli ofensywę w celu przejęcia jak największej ilości dystryktów w kraju. „Teraz albo nigdy” zrozumieli. Pewne jest to, że nie jest to chaotyczna operacja, lecz dokładnie zaplanowane działania. Świadczyć o tym mogą zajęcie przejść granicznych z Iranem czy Pakistanem a następnie skuteczne zablokowanie kluczowych obszarów na drodze do stolicy kraju, Kabulu. Mimo że Talibowie dysponują zdecydowanie mniejszą liczebnością niż armia Afgańska to nikt nie zakładał ze tak szybko zdominują front a w tej chwili wkroczyli do Kabulu i oczekują na całkowite przejęcie władzy a nie utworzenie tymczasowego rządu. Warto dodać że chwile przez opanowaniem stolicy prezydent Aszraf Ghani opuścił kraj i najprawdopodobniej przedostał się do sąsiadującego z Afganistanem, Tadżykistanu.

Wojska Afgańskie przez lata szkolone i uzbrajane przez amerykanów pękły w pod ofensywą talibów w tydzień. Wiele grup poddało się bez jakiejkolwiek walki. I wszystko wskazuje na to, że już kwestia czasu jak talibowie ogłoszą władzę w Afganistanie. Ostatni raz talibowie bliscy tego byli w 2001 roku, kiedy kontrolowali już około 90% terytorium Afganistanu. Wtedy stanęli im na drodze właśnie wojska amerykańskie wraz z innymi państwami sojuszniczymi. Rozpoczęli inwazję w celu wycofania się Talibów i przechwycenia Osamy Bin Ladena. Zapowiadali, że przywrócą stabilność w tym kraju, który jest trapiony przez różnego rodzaju konflikty. Niestety państwo budowane przez ostatnie 20 lat pod okiem państw sojuszniczych najprawdopodobniej rozleci się jak domek z kart a jest to bardziej niż pewne.

Co to oznacza dla Afgańczyków? Rządy pod wodzą talibów to rządy okrutne i niezrozumiałe z perspektywy innych kultur. Przynajmniej takie były do momentu, kiedy próbowali przejąć całkowitą władzę w pastwie. Wymyślili sobie wierzenia podpierając się Allahem, którego sami sobie ulepili na swój wzór z lęków, braku edukacji, przesądów i plemiennych tradycji. Dla przykładu kobiety były pozbawione wszystkich praw. Nie mogły się uczyć, zdobywać wykształcenie a już nie mówiąc o sprawowaniu funkcji publicznej. Dla wszystkich obowiązywał zakaz oglądania telewizji, słuchania muzyki, uprawiania sportu a dzieci nie mogły puszczać latawców. Ale to tylko cząstka tego co talibowie wprowadzili w życie. Generalnie wszystko co było wbrew ich chorej definicji Islamu było surowo karane. A były to wszelkiego rodzaju udogodnienia i nawiązania do zachodniego charakteru życia. W oczach wielu muzułmanów ta organizacja uznawana była jako archaiczna a nawet zacofana i to odbiło się sporym niezadowoleniem Afgańczyków. Wszystkie próby sabotażu kończyły się okaleczaniem a nawet straceniem poprzez kamieniowanie.

Tym razem talibowie odrobili lekcje sprzed dwóch dekad i ogłosili, że również wprowadzą swoje prawo natomiast już nie tak radykalne. Takie obietnice oczywiście mają na celu zyskać poparcie. A jak będzie? Moim zdaniem to są tylko słowa, bo czyny będą takie jak historia pokazała i kraj będzie w całości podporządkowany ich interpretacji Islamu. Polityka rządzi się swoimi prawami. Oświadczenie nowego prezydenta Joe Bidena w iście amerykańskim stylu. Zostawiają Afganistan poklepując się po ramieniu i z dumą głosząc światu, że wygrali wojnę z terroryzmem. Podjęli się zadania by utworzyć w Afganistanie silny rząd oparty na praworządności i demokracji. Tym czasem może okazać się, że gdy oficjalnie ogłoszą zakończenie wojny (11 września). To już talibowie będą mieli władze w Afganistanie. Niestety ale z niepokojem pozostaje przyglądać się sytuacji na Afgańskich ziemiach oraz pogłębieniu kryzysu migracyjnego i starej a zarazem nowej wojny domowej.

Właśnie kilkanaście dni temu wojska Amerykańskie rozpoczęły wycofywanie się z Afganistanu po dwudekadowej misji . Ta nagła decyzja i ekspresowe opuszczanie wojsk z ziemi Afgańskiej spowodowało, że Talibowie „poczuli krew” i niemal od razu rozpoczęli ofensywę w celu przejęcia jak największej ilości dystryktów w kraju. „Teraz albo nigdy” zrozumieli. Pewne jest to, że nie jest to chaotyczna operacja, lecz dokładnie zaplanowane działania. Świadczyć o tym mogą zajęcie przejść granicznych z Iranem czy Pakistanem a następnie skuteczne zablokowanie kluczowych obszarów na drodze do stolicy kraju, Kabulu. Mimo że Talibowie dysponują zdecydowanie mniejszą liczebnością niż armia Afgańska to nikt nie zakładał ze tak szybko zdominują front a w tej chwili wkroczyli do Kabulu i oczekują na całkowite przejęcie władzy a nie utworzenie tymczasowego rządu. Warto dodać że chwile przez opanowaniem stolicy prezydent Aszraf Ghani opuścił kraj i najprawdopodobniej przedostał się do sąsiadującego z Afganistanem, Tadżykistanu.

Wojska Afgańskie przez lata szkolone i uzbrajane przez amerykanów pękły w pod ofensywą talibów w tydzień. Wiele grup poddało się bez jakiejkolwiek walki. I wszystko wskazuje na to, że już kwestia czasu jak talibowie ogłoszą władzę w Afganistanie. Ostatni raz talibowie bliscy tego byli w 2001 roku, kiedy kontrolowali już około 90% terytorium Afganistanu. Wtedy stanęli im na drodze właśnie wojska amerykańskie wraz z innymi państwami sojuszniczymi. Rozpoczęli inwazję w celu wycofania się Talibów i przechwycenia Osamy Bin Ladena. Zapowiadali, że przywrócą stabilność w tym kraju, który jest trapiony przez różnego rodzaju konflikty. Niestety państwo budowane przez ostatnie 20 lat pod okiem państw sojuszniczych najprawdopodobniej rozleci się jak domek z kart a jest to bardziej niż pewne.

Co to oznacza dla Afgańczyków? Rządy pod wodzą talibów to rządy okrutne i niezrozumiałe z perspektywy innych kultur. Przynajmniej takie były do momentu, kiedy próbowali przejąć całkowitą władzę w pastwie. Wymyślili sobie wierzenia podpierając się Allahem, którego sami sobie ulepili na swój wzór z lęków, braku edukacji, przesądów i plemiennych tradycji. Dla przykładu kobiety były pozbawione wszystkich praw. Nie mogły się uczyć, zdobywać wykształcenie a już nie mówiąc o sprawowaniu funkcji publicznej. Dla wszystkich obowiązywał zakaz oglądania telewizji, słuchania muzyki, uprawiania sportu a dzieci nie mogły puszczać latawców. Ale to tylko cząstka tego co talibowie wprowadzili w życie. Generalnie wszystko co było wbrew ich chorej definicji Islamu było surowo karane. A były to wszelkiego rodzaju udogodnienia i nawiązania do zachodniego charakteru życia. W oczach wielu muzułmanów ta organizacja uznawana była jako archaiczna a nawet zacofana i to odbiło się sporym niezadowoleniem Afgańczyków. Wszystkie próby sabotażu kończyły się okaleczaniem a nawet straceniem poprzez kamieniowanie.

Tym razem talibowie odrobili lekcje sprzed dwóch dekad i ogłosili, że również wprowadzą swoje prawo natomiast już nie tak radykalne. Takie obietnice oczywiście mają na celu zyskać poparcie. A jak będzie? Moim zdaniem to są tylko słowa, bo czyny będą takie jak historia pokazała i kraj będzie w całości podporządkowany ich interpretacji Islamu. Polityka rządzi się swoimi prawami. Oświadczenie nowego prezydenta Joe Bidena w iście amerykańskim stylu. Zostawiają Afganistan poklepując się po ramieniu i z dumą głosząc światu, że wygrali wojnę z terroryzmem. Podjęli się zadania by utworzyć w Afganistanie silny rząd oparty na praworządności i demokracji. Tym czasem może okazać się, że gdy oficjalnie ogłoszą zakończenie wojny (11 września). To już talibowie będą mieli władze w Afganistanie. Niestety ale z niepokojem pozostaje przyglądać się sytuacji na Afgańskich ziemiach oraz pogłębieniu kryzysu migracyjnego i starej a zarazem nowej wojny domowej.

Obecnie takim miejscem umownym skąd wyrusza się pod najwyższą górę świata jest małe miasteczko Lukla. Znajduje się na wysokości 2860 m.n.p.m i jest otoczona przez wysokie szczyty. To sprawia, że do dnia dzisiejszego nie prowadzi tam żadna droga dla pojazdów mechanicznych. Natomiast z pomocą przyszedł pierwszy zdobywca najwyższej góry świata, Edmund Hillary. Po ogromnym sukcesie Nowozelandczyka zyskał ogromną sławę oraz przychylność Nepalczyków. Dzięki temu miał możliwość wykupienia kawałka ziemi, którą postanowił przeznaczyć na lotnisko. Osobiście nadzorował budowę i finalnie w 1964 roku lotnisko było gotowe do użytkowania. Co prawda lotnisko to duże słowo, bo wszystko ograniczało się do krótkiego pasa startowego na niewielkim skrawku zbocza góry.

Co ciekawe grunt kosztował go w tamtych czasach 2650 USD. A legenda głosi, że początkowo Hillary był niezadowolony z twardości gleby. Wobec tego kupił znaczną ilość lokalnego trunku dla Szerpów. A następnie poprosił ich o wykonanie tańca tupania, aby utwardzić ziemię. Lata mijały i dopiero w 2001 roku pas startowy doczekał się asfaltowej nawierzchni z prawdziwego zdarzenia.

Budowa lotniska znacznie przyczyniła się rozwoju regionu. Praktycznie wszystko z czym przyjdzie nam się zetknąć znalazło się tam dzięki transportowi lotniczemu ze stolicy kraju, Katmandu. Możliwe tam jest lądowanie chociaż małych samolotów i jest to najlepszy sposób by dostarczać tam towary które dalej wędrują na plecach tragarzy w trudno dostępne wioski. Tym samym najszybszy i najwygodniejszy by dostarczać ludzi w tym osoby chcące zacząć trekking w stronę Everestu. Z Katmandu lot trwa około 40 minut lotu i jest się na miejscu. W przeciwnym razie ostatnia miejscowość, gdzie da się dojechać samochodem to małe miasteczko Salleri które jest oddalone od Lukli o 4 dni pieszej wędrówki przez góry i dżungle.

W rankingu „The History Channel” lotnisko w Lukli zostało umieszczone na miejscu 1 jako najniebezpieczniejszy port lotniczy naszej planety. Ta niechlubna sława również przyczyniła się do popularności tego miejsca, ale mimo wszystko nie brakuje chętnych by dotrzeć do Lukli drogą lotniczą.

Ciężko określić co stanowi największe niebezpieczeństwo, ale na szczególną uwagę zasługuje krótki pas startowy. Zaledwie 527 metrów w razie jakichkolwiek problemów nie daje marginesu na podejmowanie decyzji. Zarówno przy lądowaniu jak i starcie samolotu jest to bilet w jedną stronę. Przy lądowaniu ze względu na ukształtowanie terenu i małe możliwości bezpiecznego odejścia na drugi krąg w przypadku nieudanego podejścia, ponad to na tym lotnisku nie ma takiej procedury ponownej próby lądowania. Jakby tego było mało przy manewrze lądowania pas startowy kończy się litą skałą. Więc samo wylądowanie to jeszcze połowa sukcesu, bo trzeba jeszcze zdołać wyhamować rozpędzoną maszynę. Przy starcie sprawa nie wygląda wcale lepiej. Gdy samolot rozpędza się by wznieść ku przestworzom nie ma już odwrotu. Albo wystartuje albo runie w przepaść.

Ogromny wpływ na funkcjonowanie lotniska ma również pogoda. To ona rozdaje tam karty i decyduje o tym czy danego dnia coś wyląduje lub wystartuje z Lukli. W związku z tym loty są zwykle zaplanowane na wczesny poranek. Później to już jedna wielka loteria. Silne wiatry i niedostateczna widoczność są powodem notorycznego zamykania lotniska a w czasie pory monsunowej to nawet 50% odwołanych lotów. Natomiast przy dobrej pogodzie samoloty w ciągu jednego dnia są w stanie przetransportować z Katmandu nawet do kilkuset osób.

Lotnisko skrupulatnie pracowało na miano najniebezpieczniejszego lotniska. Już nawet nie ze względu potencjalnego zagrożenia lecz faktycznej ilości wypadków. Niektóre bez konsekwencji, ale niestety miały też miejsce dramatyczne ze sporą ilością ofiar śmiertelnych. Podsumowując Lotnisko w Lukli to ewenement na skalę światową i z pewnością długo pozostanie w czołówce najniebezpieczniejszych lotnisk świata ponieważ ograniczone jest pole manewru w kwestii rozbudowy czy chociaż modernizacji. Dla osób rządnych przygód lot do tego miejsca z pewnością były czymś niezapomnianym.

Obecnie takim miejscem umownym skąd wyrusza się pod najwyższą górę świata jest małe miasteczko Lukla. Znajduje się na wysokości 2860 m.n.p.m i jest otoczona przez wysokie szczyty. To sprawia, że do dnia dzisiejszego nie prowadzi tam żadna droga dla pojazdów mechanicznych. Natomiast z pomocą przyszedł pierwszy zdobywca najwyższej góry świata, Edmund Hillary. Po ogromnym sukcesie Nowozelandczyka zyskał ogromną sławę oraz przychylność Nepalczyków. Dzięki temu miał możliwość wykupienia kawałka ziemi, którą postanowił przeznaczyć na lotnisko. Osobiście nadzorował budowę i finalnie w 1964 roku lotnisko było gotowe do użytkowania. Co prawda lotnisko to duże słowo, bo wszystko ograniczało się do krótkiego pasa startowego na niewielkim skrawku zbocza góry.

Co ciekawe grunt kosztował go w tamtych czasach 2650 USD. A legenda głosi, że początkowo Hillary był niezadowolony z twardości gleby. Wobec tego kupił znaczną ilość lokalnego trunku dla Szerpów. A następnie poprosił ich o wykonanie tańca tupania, aby utwardzić ziemię. Lata mijały i dopiero w 2001 roku pas startowy doczekał się asfaltowej nawierzchni z prawdziwego zdarzenia.

Budowa lotniska znacznie przyczyniła się rozwoju regionu. Praktycznie wszystko z czym przyjdzie nam się zetknąć znalazło się tam dzięki transportowi lotniczemu ze stolicy kraju, Katmandu. Możliwe tam jest lądowanie chociaż małych samolotów i jest to najlepszy sposób by dostarczać tam towary które dalej wędrują na plecach tragarzy w trudno dostępne wioski. Tym samym najszybszy i najwygodniejszy by dostarczać ludzi w tym osoby chcące zacząć trekking w stronę Everestu. Z Katmandu lot trwa około 40 minut lotu i jest się na miejscu. W przeciwnym razie ostatnia miejscowość, gdzie da się dojechać samochodem to małe miasteczko Salleri które jest oddalone od Lukli o 4 dni pieszej wędrówki przez góry i dżungle.

W rankingu „The History Channel” lotnisko w Lukli zostało umieszczone na miejscu 1 jako najniebezpieczniejszy port lotniczy naszej planety. Ta niechlubna sława również przyczyniła się do popularności tego miejsca, ale mimo wszystko nie brakuje chętnych by dotrzeć do Lukli drogą lotniczą.

Ciężko określić co stanowi największe niebezpieczeństwo, ale na szczególną uwagę zasługuje krótki pas startowy. Zaledwie 527 metrów w razie jakichkolwiek problemów nie daje marginesu na podejmowanie decyzji. Zarówno przy lądowaniu jak i starcie samolotu jest to bilet w jedną stronę. Przy lądowaniu ze względu na ukształtowanie terenu i małe możliwości bezpiecznego odejścia na drugi krąg w przypadku nieudanego podejścia, ponad to na tym lotnisku nie ma takiej procedury ponownej próby lądowania. Jakby tego było mało przy manewrze lądowania pas startowy kończy się litą skałą. Więc samo wylądowanie to jeszcze połowa sukcesu, bo trzeba jeszcze zdołać wyhamować rozpędzoną maszynę. Przy starcie sprawa nie wygląda wcale lepiej. Gdy samolot rozpędza się by wznieść ku przestworzom nie ma już odwrotu. Albo wystartuje albo runie w przepaść.

Ogromny wpływ na funkcjonowanie lotniska ma również pogoda. To ona rozdaje tam karty i decyduje o tym czy danego dnia coś wyląduje lub wystartuje z Lukli. W związku z tym loty są zwykle zaplanowane na wczesny poranek. Później to już jedna wielka loteria. Silne wiatry i niedostateczna widoczność są powodem notorycznego zamykania lotniska a w czasie pory monsunowej to nawet 50% odwołanych lotów. Natomiast przy dobrej pogodzie samoloty w ciągu jednego dnia są w stanie przetransportować z Katmandu nawet do kilkuset osób.

Lotnisko skrupulatnie pracowało na miano najniebezpieczniejszego lotniska. Już nawet nie ze względu potencjalnego zagrożenia lecz faktycznej ilości wypadków. Niektóre bez konsekwencji, ale niestety miały też miejsce dramatyczne ze sporą ilością ofiar śmiertelnych. Podsumowując Lotnisko w Lukli to ewenement na skalę światową i z pewnością długo pozostanie w czołówce najniebezpieczniejszych lotnisk świata ponieważ ograniczone jest pole manewru w kwestii rozbudowy czy chociaż modernizacji. Dla osób rządnych przygód lot do tego miejsca z pewnością były czymś niezapomnianym.

Nepal-Katmandu

Aj, Katmandu miasto zapachu kadzideł i szalonego ruchu ulicznego. Takie pierwsze skojarzenie mam gdy myślę o stolicy Nepalu. W czasie swoich podróży po Nepalu spędziłem tam mnóstwo czasu i poznałem je z każdej możliwej strony nawet tej mrocznej. Jak każde sporej wielkości miasto boryka się ze swoimi problemami a Katmandu pod tym względem wcale się nie różni, ale trzeba przyznać że jest to jedno z najciekawszych miast w tej części Azji.


Namaste

Każdy poranek jaki przyszło mi rozpoczynać w Katmandu, wyglądał podobnie. Wcześnie rano udawałem się do lokalnej knajpki, zamawiałem talerz momo a na koniec piłem nepalską herbatkę i przyglądałem się jak miasto budzi się do życia. To jest najlepszy czas gdzie można jeszcze w spokoju oddać się takim czynnością bo im później robi się co raz bardziej gwarno. Do tego akurat trzeba się przyzwyczaić w przeciwnym wypadku miasto może wydać się ciężkie a przy dłuższej egzystencji po prostu męczące. Ale spokojnie, jednak warto dać mu szansę bo naprawdę ma sporo do zaoferowania i może skraść nie jedno podróżnicze serce.

Odwiedzimy w Katmandu byłyby idealne dla osób które po raz pierwszy chciałby zetknąć się z rzeczywistością subkontynentu indyjskiego. Powodów jest całe mnóstwo m.in to że teoretycznie chaos podobny jak ma to miejsce w Indiach jednak w nieco łagodniejszej formie lecz bez zatracenia tego co charakteryzuje ten region świata. Niesamowity klimat bo miasto znajduje się w dolinie i jest otoczone niemal z każdej strony przez wzgórza. Ponad to ogromna ilość charakterystycznych atrakcji rozsianych praktycznie po całym mieście. Większość z nich jest na światowej liście UNESCO. Jednak żeby naprawdę poznać stolicę Nepalu trzeba tam zabawić na nieco dłużej i zapuścić się po za utarte szlaki. Czasem warto schować przewodniki, mapy, rozpiskę czy nawigację a dać się po prostu zgubić. Sam spacer po ulicach będzie niesamowitą przygodą. Nieskromnie napiszę ale naprawdę spędziłem w stolicy mnóstwo czasu do tego przebywałem w różnych jej częściach i mogę powiedzieć że zawsze napotykałem coś co potrafiło mnie zaciekawić lub zaszokować oczywiście w pozytywnym znaczeniu tych słów.

Religia i codzienność

Religia jest nieodłącznym elementem w codziennym życiu Nepalczyków. Pomniki, stupy oraz kapliczki na cześć wielu różnych bogów i bogiń można natknąć się niemal na każdej ulicy. I nie są one jedynie ozdobą lub historyczną pamiątką. Faktycznie każdego poranka można zaobserwować jak mieszkańcy potrafią nawet w drodze do pracy znaleźć czas by oddać się krótkiej modlitwie. Dla mnie osobiście takie miejsca mają szczególną wartość ze względu na swoją prawdziwość. To akurat cieszy podróżniczą duszę bo niestety świat idzie w tą stronę gdzie typowe atrakcje turystyczne starają się pokazać na siłę coś ponad przeciętność a czy mają ku temu argumenty? Nie zawsze. Takiego typu miejsca są w pewnym sensie tradycją lub historycznym miejscem i zawsze znajdą swoich odbiorców. Jednak trzeba mieć to na uwadze że „nie wszystko co się świeci jest złotem” i w tym świecie dążącym w stronę komercji warto dostrzegać prawdziwość. Ale to już ocena bardziej indywidualna. Lubię i odwiedzam „obydwie strony mostów” jednak osobiście wolę miejsca po za utartymi szlakami mniej zjawiskowe za to bardziej autentyczne. A takich miejsc w Katmandu nie brakuje.

Rosyjska ruletka

Na temat ruchu drogowego można by napisać tomy książek i nakręcić najbardziej efektowne filmy. I faktycznie jest to fenomen. Nieustanne trąbienie to już chyba znak rozpoznawczy takich miast w Azji. Da się do tego przyzwyczaić nawet do takiego stopnia że brak jego będzie sprawiał że jest coś nieswojo. Natomiast nie ma nic bardziej szalonego jak grą w rosyjską ruletkę. Mam na myśli przechodzenie przez jezdnię w najruchliwszych częściach miasta. Nie ze względu na lewostronny ruch, będący pozostałością po angielskiej obecności kolonialnej, ale z powodu chaosu i to jak wszystko się odbywa. Nepalczycy to bardzo miły i sympatyczny naród ale nie oszukujmy się prawa na drodze są wyjęte po za wszelkie ramy! Jeśli chcesz przejść przez jezdnię nie uświadczysz dobrowolnego zatrzymania się pojazdu tylko po to żeby można było przejść przez jezdnię. Zasada jest prosta przechodzisz pewnym krokiem z wyczuciem odległości czasami na grubość włosa albo idziesz dookoła bez gwarancji że w końcu uda się przejdziesz na drugą stronę. W serwisach wideo jest mnóstwo filmów pokazujących w teorii chaotyczny ruch pojazdów jednak w praktyce ten chaos ma swój porządek i przewrotną harmonię. Zdarzają się stłuczki której sam byłem świadkiem. Na prosty europejski rozum w czasie kolizji nawet najmniejszej obydwie strony przeważnie wyjaśniają sobie całe zdarzenie i kończy się policją lub negocjacją. A tutaj było machnięcie ręką i uśmiechem na odchodne. Totalny stan umysłu!

Trzęsienie ziemi

Niby od najtragiczniejszego trzęsienia ziemi w 2015 roku minęło trochę czasu, lecz to nie wystarczyło żeby Katmandu do końca poradziło sobie ze skutkami. Te wydarzenia spowodowały zniszczenia na terenie całego kraju a epicentrum znajdowało się zaledwie 70 kilometrów od stolicy przez co Katmandu ucierpiało szczególnie. W wyniku trzęsienia wiele ważnych atrakcji historycznych została bezpowrotnie zniszczona. Nawet do tej pory w mieście widoczne są tego skutki. Niektóre zakątki miasta wciąż wyglądają jak plac budowy a nawet w miejscach najbardziej popularnych większość budynków jest podparta kołkami w celu zabezpieczenia przez całkowitym zawaleniem. Niestety wciąż Nepal nie jest stabilny i każdego roku zdarzają się mniejsze trzęsienia całe szczęście o mało inwazyjnej sile.

Stolica nigdy nie śpi

Długo zastanawiałem się czy w ogóle dawać wzmiankę o tym co udało mi się zaobserwować podczas nocnego życia w mieście. Uznałem w końcu że poniekąd może być to nawet ciekawe szczególnie że zjawisko to występuje w sporej skali. Ilekroć przechadzałem się nocą ulicami zawsze ale to zawsze w najciemniejszych jego zaułkach dostrzegałem stojące pojedynczo osoby. Były to już naprawdę późne godziny ale jakoś specjalnie nie zaprzątałem sobie tym głowy, do czasu.

Wybierałem się na północ Nepalu żeby zaoszczędzić na czasie postanowiłem dojechać tam małym busikiem. A że jedyna opcja odjeżdżała praktycznie w środku nocy uznałem że bez sensu brać nocleg. Pokręcę się po mieście nocą a odeśpię w busie-pomyślałem. I sytuacja kiedy po prostu przysiadłem na schodkach budynku a cienia wnęki wyszedł mi… no właśnie nawet nie wiem jak napisać. Po prostu niby kobieta ubrana wyzywająco ale ewidentnie widać męskie rysy twarzy, z ogromną ilością makijażu i do tego gruby głos. Dobrze znana mi definicja ladyboya m.in z takich krajów jak Tajlandia czy Indie jednak tego tutaj się nie spodziewałem. Ale gdy miałem już w głowie ten fakt po powrocie z północy dopiero zobaczyłem jak nocne życie w Katmandu jest przesączone właśnie takiego typu subkulturą.

Legenda o Katmandu

Legenda głosi, że Dolina Kathmandu była niegdyś jeziorem, a na jego środku rósł piękny kwiat lotosu. Kwiat znajdował się u podnóża małego wzniesienia. Około V wieku, Manjushri, który był bodhisattvą (po krótce można wytłumaczyć to jako uosobienie Buddy), zadecydował, że miejsce to wygląda na godne pielgrzymki. Dlatego też osuszył on całą dolinę z wody, tak aby ludzie mogli dotrzeć do wzgórza, a na jego szczycie wybudował on świątynię, która znana jest pod nazwą Swayambhunath.

Nepal-Katmandu

Aj, Katmandu miasto zapachu kadzideł i szalonego ruchu ulicznego. Takie pierwsze skojarzenie mam gdy myślę o stolicy Nepalu. W czasie swoich podróży po Nepalu spędziłem tam mnóstwo czasu i poznałem je z każdej możliwej strony nawet tej mrocznej. Jak każde sporej wielkości miasto boryka się ze swoimi problemami a Katmandu pod tym względem wcale się nie różni, ale trzeba przyznać że jest to jedno z najciekawszych miast w tej części Azji.


Namaste

Każdy poranek jaki przyszło mi rozpoczynać w Katmandu, wyglądał podobnie. Wcześnie rano udawałem się do lokalnej knajpki, zamawiałem talerz momo a na koniec piłem nepalską herbatkę i przyglądałem się jak miasto budzi się do życia. To jest najlepszy czas gdzie można jeszcze w spokoju oddać się takim czynnością bo im później robi się co raz bardziej gwarno. Do tego akurat trzeba się przyzwyczaić w przeciwnym wypadku miasto może wydać się ciężkie a przy dłuższej egzystencji po prostu męczące. Ale spokojnie, jednak warto dać mu szansę bo naprawdę ma sporo do zaoferowania i może skraść nie jedno podróżnicze serce.

Odwiedzimy w Katmandu byłyby idealne dla osób które po raz pierwszy chciałby zetknąć się z rzeczywistością subkontynentu indyjskiego. Powodów jest całe mnóstwo m.in to że teoretycznie chaos podobny jak ma to miejsce w Indiach jednak w nieco łagodniejszej formie lecz bez zatracenia tego co charakteryzuje ten region świata. Niesamowity klimat bo miasto znajduje się w dolinie i jest otoczone niemal z każdej strony przez wzgórza. Ponad to ogromna ilość charakterystycznych atrakcji rozsianych praktycznie po całym mieście. Większość z nich jest na światowej liście UNESCO. Jednak żeby naprawdę poznać stolicę Nepalu trzeba tam zabawić na nieco dłużej i zapuścić się po za utarte szlaki. Czasem warto schować przewodniki, mapy, rozpiskę czy nawigację a dać się po prostu zgubić. Sam spacer po ulicach będzie niesamowitą przygodą. Nieskromnie napiszę ale naprawdę spędziłem w stolicy mnóstwo czasu do tego przebywałem w różnych jej częściach i mogę powiedzieć że zawsze napotykałem coś co potrafiło mnie zaciekawić lub zaszokować oczywiście w pozytywnym znaczeniu tych słów.

Religia i codzienność

Religia jest nieodłącznym elementem w codziennym życiu Nepalczyków. Pomniki, stupy oraz kapliczki na cześć wielu różnych bogów i bogiń można natknąć się niemal na każdej ulicy. I nie są one jedynie ozdobą lub historyczną pamiątką. Faktycznie każdego poranka można zaobserwować jak mieszkańcy potrafią nawet w drodze do pracy znaleźć czas by oddać się krótkiej modlitwie. Dla mnie osobiście takie miejsca mają szczególną wartość ze względu na swoją prawdziwość. To akurat cieszy podróżniczą duszę bo niestety świat idzie w tą stronę gdzie typowe atrakcje turystyczne starają się pokazać na siłę coś ponad przeciętność a czy mają ku temu argumenty? Nie zawsze. Takiego typu miejsca są w pewnym sensie tradycją lub historycznym miejscem i zawsze znajdą swoich odbiorców. Jednak trzeba mieć to na uwadze że „nie wszystko co się świeci jest złotem” i w tym świecie dążącym w stronę komercji warto dostrzegać prawdziwość. Ale to już ocena bardziej indywidualna. Lubię i odwiedzam „obydwie strony mostów” jednak osobiście wolę miejsca po za utartymi szlakami mniej zjawiskowe za to bardziej autentyczne. A takich miejsc w Katmandu nie brakuje.

Rosyjska ruletka

Na temat ruchu drogowego można by napisać tomy książek i nakręcić najbardziej efektowne filmy. I faktycznie jest to fenomen. Nieustanne trąbienie to już chyba znak rozpoznawczy takich miast w Azji. Da się do tego przyzwyczaić nawet do takiego stopnia że brak jego będzie sprawiał że jest coś nieswojo. Natomiast nie ma nic bardziej szalonego jak grą w rosyjską ruletkę. Mam na myśli przechodzenie przez jezdnię w najruchliwszych częściach miasta. Nie ze względu na lewostronny ruch, będący pozostałością po angielskiej obecności kolonialnej, ale z powodu chaosu i to jak wszystko się odbywa. Nepalczycy to bardzo miły i sympatyczny naród ale nie oszukujmy się prawa na drodze są wyjęte po za wszelkie ramy! Jeśli chcesz przejść przez jezdnię nie uświadczysz dobrowolnego zatrzymania się pojazdu tylko po to żeby można było przejść przez jezdnię. Zasada jest prosta przechodzisz pewnym krokiem z wyczuciem odległości czasami na grubość włosa albo idziesz dookoła bez gwarancji że w końcu uda się przejdziesz na drugą stronę. W serwisach wideo jest mnóstwo filmów pokazujących w teorii chaotyczny ruch pojazdów jednak w praktyce ten chaos ma swój porządek i przewrotną harmonię. Zdarzają się stłuczki której sam byłem świadkiem. Na prosty europejski rozum w czasie kolizji nawet najmniejszej obydwie strony przeważnie wyjaśniają sobie całe zdarzenie i kończy się policją lub negocjacją. A tutaj było machnięcie ręką i uśmiechem na odchodne. Totalny stan umysłu!

Trzęsienie ziemi

Niby od najtragiczniejszego trzęsienia ziemi w 2015 roku minęło trochę czasu, lecz to nie wystarczyło żeby Katmandu do końca poradziło sobie ze skutkami. Te wydarzenia spowodowały zniszczenia na terenie całego kraju a epicentrum znajdowało się zaledwie 70 kilometrów od stolicy przez co Katmandu ucierpiało szczególnie. W wyniku trzęsienia wiele ważnych atrakcji historycznych została bezpowrotnie zniszczona. Nawet do tej pory w mieście widoczne są tego skutki. Niektóre zakątki miasta wciąż wyglądają jak plac budowy a nawet w miejscach najbardziej popularnych większość budynków jest podparta kołkami w celu zabezpieczenia przez całkowitym zawaleniem. Niestety wciąż Nepal nie jest stabilny i każdego roku zdarzają się mniejsze trzęsienia całe szczęście o mało inwazyjnej sile.

Stolica nigdy nie śpi

Długo zastanawiałem się czy w ogóle dawać wzmiankę o tym co udało mi się zaobserwować podczas nocnego życia w mieście. Uznałem w końcu że poniekąd może być to nawet ciekawe szczególnie że zjawisko to występuje w sporej skali. Ilekroć przechadzałem się nocą ulicami zawsze ale to zawsze w najciemniejszych jego zaułkach dostrzegałem stojące pojedynczo osoby. Były to już naprawdę późne godziny ale jakoś specjalnie nie zaprzątałem sobie tym głowy, do czasu.

Wybierałem się na północ Nepalu żeby zaoszczędzić na czasie postanowiłem dojechać tam małym busikiem. A że jedyna opcja odjeżdżała praktycznie w środku nocy uznałem że bez sensu brać nocleg. Pokręcę się po mieście nocą a odeśpię w busie-pomyślałem. I sytuacja kiedy po prostu przysiadłem na schodkach budynku a cienia wnęki wyszedł mi… no właśnie nawet nie wiem jak napisać. Po prostu niby kobieta ubrana wyzywająco ale ewidentnie widać męskie rysy twarzy, z ogromną ilością makijażu i do tego gruby głos. Dobrze znana mi definicja ladyboya m.in z takich krajów jak Tajlandia czy Indie jednak tego tutaj się nie spodziewałem. Ale gdy miałem już w głowie ten fakt po powrocie z północy dopiero zobaczyłem jak nocne życie w Katmandu jest przesączone właśnie takiego typu subkulturą.

Legenda o Katmandu

Legenda głosi, że Dolina Kathmandu była niegdyś jeziorem, a na jego środku rósł piękny kwiat lotosu. Kwiat znajdował się u podnóża małego wzniesienia. Około V wieku, Manjushri, który był bodhisattvą (po krótce można wytłumaczyć to jako uosobienie Buddy), zadecydował, że miejsce to wygląda na godne pielgrzymki. Dlatego też osuszył on całą dolinę z wody, tak aby ludzie mogli dotrzeć do wzgórza, a na jego szczycie wybudował on świątynię, która znana jest pod nazwą Swayambhunath.

Indie-Waranasi

Zapadła noc a miasto ucichło. Z tłumnego gwaru ulic pozostał tylko delikatny pogłos dzwoneczków dochodzących znad rzeki. Po całym dniu siedzę na dachu budynku i piję hinduską herbatę. Delektuje się w tej duchocie najmniejszymi podmuchami wiatru i sięgam pamięcią jak jeszcze niecałą godzinkę wcześniej stałem w towarzystwie kilku hindusów nad palącymi się zwłokami. Wpatrywaliśmy się jak żywioł powoli trawi ludzkie ciało. Ten rytuał w połączeniu z ogłuszającymi bębnami i dzwonkami wywoływał u mnie dreszcze i poczucie tego że jestem świadkiem czegoś niezwykle innego, czegoś co szczególnie zapadnie mi w pamięci na bardzo długo. Czy jest to szokujące ? Dla kogoś kto pierwszy raz miałby styczność z indyjską rzeczywistością pewnie tak. Dla mnie jest to trzecia wizyta na subkontynencie indyjskim a to mówi samo za siebie. Zwiększona ciekawość i chęć zobaczenia i przeżycia tej inności. Przyjechałem do Waranasi,by zobaczyć ile tak naprawdę jest świętości w tym świętym dla hindusów mieście.

Fenomen Waranasi

Po długiej ośmiuset kilometrowej podróży z New Delhi dotarłem do Waranasi. Złożyło się na tyle dobrze że zawitałem tam o poranku więc miałem mnóstwo czasu żeby odnaleźć się w tym miejskim kolosie. Na pierwszy rzut oka miasto niczym się nie różniło od statystycznego miasta w Indiach. Dookoła ta sama architektura, przeludnienie oraz jedyna w swoim rodzaju Indyjska rzeczywistość. Lecz im bliżej największej atrakcji miasta czyli ghatów (kamiennych schodów prowadzących do rzeki) to robi się ciekawiej. To właśnie tam bije serce Waranasi, i w to miejsce zjeżdżają się ludzie z całego świata chcących doświadczyć tego mistycznego miejsca.

Nieodłącznym elementem krajobrazu przy rzece już od wczesnego poranka jest widok kąpiących się ludzi. To jest niebywałe jak brzeg rzeki w tak wielkim mieście stał się miejscem kultu oraz prostych czynności. Miejscowi modlą się, myją i odpoczywają. W momencie gdy ktoś zanurzony do połowy oddaje się rytualnym modlitwom, parę metrów obok inna osoba myje zęby lub robi pranie. Ale to jeszcze nie wszystko bo Ghaty są również miejscem rytualnych kremacji zmarłych. A prochy zostają wrzucane do rzeki w której miejscowi odbywają te wszystkie czynności dnia codziennego. A trzeba pamiętać o jednym, Ganges to jedna z najbardziej zanieczyszczonych rzek świata.

Rytualne kremacje

O pochówku w wodach Gangesu marzy każdy hindus. A jeśli odbyłoby się to w Waranasi, lepiej być nie może. Każdego dnia ghaty w Waranasi są miejscem palenia zmarłych. Sama kremacja nie jest niczym nadzwyczajnym. Nawet w krajach rozwiniętych taka forma pochówku jest co raz częściej praktykowana. Różnica polega jednak na tym że w Indiach odbywa się to w bardzo bezpośredniej formie. To tak jakby w miejscu bardzo turystycznym ktoś kremował kogoś ze swojej rodziny a tłumy osób postronnych mogłyby w tym uczestniczyć. A jednak w Indiach nie jest to specjalnie problemem. Nic nie stoi na przeszkodzie by uczestniczyć z boku w czasie rytualnego palenia zwłok.
Osobiście miałem kila razy okazje widzieć z bliska jak to wygląda. Każde z tych doświadczeń było czymś niesamowitym. Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci moment gdy trafiłem późną nocą na kremacje w miejscu po za „utartym szlakiem”. Stałem tam w towarzystwie zaledwie kilku hindusów i szczerze przyznam że było to jedno z najbardziej zjawiskowych momentów jakie kiedykolwiek doświadczyłem w czasie moich podróży. Ogłuszające bębny i dzwoneczki towarzyszyły przez długi czas gdy ogień trawił ciało zmarłego.

Przygotowanie całej ceremonii to tradycja ale niestety kosztowana. Drewno do palenia jest bardzo drogie ze względu na swoje właściwości. Potocznie nazywane jako Ironwood i jest cięższe od wody oraz nie gaśnie podczas deszczu. Dodatkowo pochłania całkowicie zapach palonego ciała. Nie tylko na tym kończą się koszta bo jeszcze trzeba przygotować ciało do spalenia. W finalnym rozrachunku wychodzi na to że taki pochówek nie jest dla każdego, a biorąc pod uwagę rzeczywistość w Indiach na taką formę mogą pozwolić sobie nieliczni.

Drewniany interes stał się dochodowy, a nawet bardzo. Każdego dnia niemal nieprzerwanie dokonywane są kremacje w różnych miejscach wzdłuż rzeki. Przez co zapotrzebowanie na drewna jest ogromne i to widać to po tym jak stosy drewna są transportowane łodziami na ghaty.

Żeby pokazać hierarchię w Indiach trzeba rozumieć jej kastowość. A ci którzy zajmują się paleniem zwłok to ludzie z najniższej kasty zwani Dalit. To cała grupa społeczna żyjąca poza marginesem. Wykonują prace którą nie wykonuje nikt czyli palą zwłoki, zbierają śmieci i sprzątają publiczne toalety. Co ciekawe osoby zajmujące się prowadzeniem krematoriów lub sprzedażą drewna mimo swojej kastowości żyją w dostatku.

Świętość a nauka

Jak wspominałem do rzeki wrzucane są prochy zmarłych ale nie jest to przyczyna złego stanu wody. Do rzeki trafia niemal wszystko, łącznie ze śmieciami a nawet chemikaliami.

Badania naukowców monitorujących stan rzeki mówią same za siebie. Ganges przypomina ściek, i to jeden z największych na świecie, niestety. Wyniki są porażające! Woda wpływająca do Waranasi już jest jakościowo w dramatycznym stanie. Poziom bakteria E.coli to 60 tys./100 ml wody!!! To przekracza 120 razy normy bezpieczne dla kąpieli która wynosi (500/100 ml). Zaś kiedy przeprowadzono pomiary kilka kilometrów w dół rzeki, stężenie bakterii przekraczało 3 tysiące razy normę bezpieczeństwa!

Miliony pielgrzymów odbywają tu rytualne kąpiele, wierząc, że poprzez oczyszczenie się z grzechów wpływają także na swoje zdrowie.
Wpływają, choć zapewne nie tak, jak by chcieli. Jak na ironię, dzisiejszy poziom zanieczyszczenia rzeki częściej doprowadza do chorób niż do poprawy zdrowia. Choć w tym wszystkim jest jeden niewytłumaczalny plus którego nie są w stanie wytłumaczyć nawet naukowcy. Z naukowego punktu widzenia miejsce to mogłoby stać się epidemiologicznym zapalnikiem i zdziesiątkować populacje. Jednak do tej pory nie odnotowano takiego zjawiska.

Chłodnym okiem

Mimo że nie przepadam za odwiedzaniem bardzo turystycznych miejsc do których śmiało należy Waranasi to opuszczałem je z poczuciem że był to świetnie spędzony czas. Na pewno nie żałowałem przyjazdu tam i nie byłem rozczarowany faktem że komercja przysłoniła prawdziwą twarz miasta. Ok, jak na miasto z taką renomą nie ma możliwości nie doświadczyć tam wszystkich skutków ubocznych popularności. Bez problemu znajdziemy przebierańców udających guru tylko po to żeby zarobić na turystach. Pod to można podczepić wiele innych wątków w różniej formie jednak Waranasi w moim mniemaniu obroniło się wciąż jeszcze swoją naturalnością. Jednak trzeba pamiętać o jednym, dla niektórych miasto będzie miejscem obłąkanym przez swoją inność. Znajdzie się też grupę ludzi dla których będzie to kopalnia wiedzy lub po prostu idealne miejsce na zaopatrzenie się w piękne bransoletki. Wnioski trzeba wysnuć sobie samemu.

Indie-Waranasi

Zapadła noc a miasto ucichło. Z tłumnego gwaru ulic pozostał tylko delikatny pogłos dzwoneczków dochodzących znad rzeki. Po całym dniu siedzę na dachu budynku i piję hinduską herbatę. Delektuje się w tej duchocie najmniejszymi podmuchami wiatru i sięgam pamięcią jak jeszcze niecałą godzinkę wcześniej stałem w towarzystwie kilku hindusów nad palącymi się zwłokami. Wpatrywaliśmy się jak żywioł powoli trawi ludzkie ciało. Ten rytuał w połączeniu z ogłuszającymi bębnami i dzwonkami wywoływał u mnie dreszcze i poczucie tego że jestem świadkiem czegoś niezwykle innego, czegoś co szczególnie zapadnie mi w pamięci na bardzo długo. Czy jest to szokujące ? Dla kogoś kto pierwszy raz miałby styczność z indyjską rzeczywistością pewnie tak. Dla mnie jest to trzecia wizyta na subkontynencie indyjskim a to mówi samo za siebie. Zwiększona ciekawość i chęć zobaczenia i przeżycia tej inności. Przyjechałem do Waranasi,by zobaczyć ile tak naprawdę jest świętości w tym świętym dla hindusów mieście.

Fenomen Waranasi

Po długiej ośmiuset kilometrowej podróży z New Delhi dotarłem do Waranasi. Złożyło się na tyle dobrze że zawitałem tam o poranku więc miałem mnóstwo czasu żeby odnaleźć się w tym miejskim kolosie. Na pierwszy rzut oka miasto niczym się nie różniło od statystycznego miasta w Indiach. Dookoła ta sama architektura, przeludnienie oraz jedyna w swoim rodzaju Indyjska rzeczywistość. Lecz im bliżej największej atrakcji miasta czyli ghatów (kamiennych schodów prowadzących do rzeki) to robi się ciekawiej. To właśnie tam bije serce Waranasi, i w to miejsce zjeżdżają się ludzie z całego świata chcących doświadczyć tego mistycznego miejsca.

Nieodłącznym elementem krajobrazu przy rzece już od wczesnego poranka jest widok kąpiących się ludzi. To jest niebywałe jak brzeg rzeki w tak wielkim mieście stał się miejscem kultu oraz prostych czynności. Miejscowi modlą się, myją i odpoczywają. W momencie gdy ktoś zanurzony do połowy oddaje się rytualnym modlitwom, parę metrów obok inna osoba myje zęby lub robi pranie. Ale to jeszcze nie wszystko bo Ghaty są również miejscem rytualnych kremacji zmarłych. A prochy zostają wrzucane do rzeki w której miejscowi odbywają te wszystkie czynności dnia codziennego. A trzeba pamiętać o jednym, Ganges to jedna z najbardziej zanieczyszczonych rzek świata.

Rytualne kremacje

O pochówku w wodach Gangesu marzy każdy hindus. A jeśli odbyłoby się to w Waranasi, lepiej być nie może. Każdego dnia ghaty w Waranasi są miejscem palenia zmarłych. Sama kremacja nie jest niczym nadzwyczajnym. Nawet w krajach rozwiniętych taka forma pochówku jest co raz częściej praktykowana. Różnica polega jednak na tym że w Indiach odbywa się to w bardzo bezpośredniej formie. To tak jakby w miejscu bardzo turystycznym ktoś kremował kogoś ze swojej rodziny a tłumy osób postronnych mogłyby w tym uczestniczyć. A jednak w Indiach nie jest to specjalnie problemem. Nic nie stoi na przeszkodzie by uczestniczyć z boku w czasie rytualnego palenia zwłok.
Osobiście miałem kila razy okazje widzieć z bliska jak to wygląda. Każde z tych doświadczeń było czymś niesamowitym. Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci moment gdy trafiłem późną nocą na kremacje w miejscu po za „utartym szlakiem”. Stałem tam w towarzystwie zaledwie kilku hindusów i szczerze przyznam że było to jedno z najbardziej zjawiskowych momentów jakie kiedykolwiek doświadczyłem w czasie moich podróży. Ogłuszające bębny i dzwoneczki towarzyszyły przez długi czas gdy ogień trawił ciało zmarłego.

Przygotowanie całej ceremonii to tradycja ale niestety kosztowana. Drewno do palenia jest bardzo drogie ze względu na swoje właściwości. Potocznie nazywane jako Ironwood i jest cięższe od wody oraz nie gaśnie podczas deszczu. Dodatkowo pochłania całkowicie zapach palonego ciała. Nie tylko na tym kończą się koszta bo jeszcze trzeba przygotować ciało do spalenia. W finalnym rozrachunku wychodzi na to że taki pochówek nie jest dla każdego, a biorąc pod uwagę rzeczywistość w Indiach na taką formę mogą pozwolić sobie nieliczni.

Drewniany interes stał się dochodowy, a nawet bardzo. Każdego dnia niemal nieprzerwanie dokonywane są kremacje w różnych miejscach wzdłuż rzeki. Przez co zapotrzebowanie na drewna jest ogromne i to widać to po tym jak stosy drewna są transportowane łodziami na ghaty.

Żeby pokazać hierarchię w Indiach trzeba rozumieć jej kastowość. A ci którzy zajmują się paleniem zwłok to ludzie z najniższej kasty zwani Dalit. To cała grupa społeczna żyjąca poza marginesem. Wykonują prace którą nie wykonuje nikt czyli palą zwłoki, zbierają śmieci i sprzątają publiczne toalety. Co ciekawe osoby zajmujące się prowadzeniem krematoriów lub sprzedażą drewna mimo swojej kastowości żyją w dostatku.

Świętość a nauka

Jak wspominałem do rzeki wrzucane są prochy zmarłych ale nie jest to przyczyna złego stanu wody. Do rzeki trafia niemal wszystko, łącznie ze śmieciami a nawet chemikaliami.

Badania naukowców monitorujących stan rzeki mówią same za siebie. Ganges przypomina ściek, i to jeden z największych na świecie, niestety. Wyniki są porażające! Woda wpływająca do Waranasi już jest jakościowo w dramatycznym stanie. Poziom bakteria E.coli to 60 tys./100 ml wody!!! To przekracza 120 razy normy bezpieczne dla kąpieli która wynosi (500/100 ml). Zaś kiedy przeprowadzono pomiary kilka kilometrów w dół rzeki, stężenie bakterii przekraczało 3 tysiące razy normę bezpieczeństwa!

Miliony pielgrzymów odbywają tu rytualne kąpiele, wierząc, że poprzez oczyszczenie się z grzechów wpływają także na swoje zdrowie.
Wpływają, choć zapewne nie tak, jak by chcieli. Jak na ironię, dzisiejszy poziom zanieczyszczenia rzeki częściej doprowadza do chorób niż do poprawy zdrowia. Choć w tym wszystkim jest jeden niewytłumaczalny plus którego nie są w stanie wytłumaczyć nawet naukowcy. Z naukowego punktu widzenia miejsce to mogłoby stać się epidemiologicznym zapalnikiem i zdziesiątkować populacje. Jednak do tej pory nie odnotowano takiego zjawiska.

Chłodnym okiem

Mimo że nie przepadam za odwiedzaniem bardzo turystycznych miejsc do których śmiało należy Waranasi to opuszczałem je z poczuciem że był to świetnie spędzony czas. Na pewno nie żałowałem przyjazdu tam i nie byłem rozczarowany faktem że komercja przysłoniła prawdziwą twarz miasta. Ok, jak na miasto z taką renomą nie ma możliwości nie doświadczyć tam wszystkich skutków ubocznych popularności. Bez problemu znajdziemy przebierańców udających guru tylko po to żeby zarobić na turystach. Pod to można podczepić wiele innych wątków w różniej formie jednak Waranasi w moim mniemaniu obroniło się wciąż jeszcze swoją naturalnością. Jednak trzeba pamiętać o jednym, dla niektórych miasto będzie miejscem obłąkanym przez swoją inność. Znajdzie się też grupę ludzi dla których będzie to kopalnia wiedzy lub po prostu idealne miejsce na zaopatrzenie się w piękne bransoletki. Wnioski trzeba wysnuć sobie samemu.

Nie musisz być Elonem Musk żeby wydać miliardy na testy rakiet które wyniosą Cię na Marsa. Wystarczy spakować plecak i obrać swój kurs na Wyspy Kanaryjskie a dokładnie mówiąc Lanzarote.

Witaj na wulkanicznej ziemi

Lanzarote, jak wszystkie Wyspy Kanaryjskie, powstała jako efekt procesów geologicznych przez co jej powierzchnia w większości utworzona jest przez wulkaniczną lawę. Wyspa sama w sobie nie jest sporych rozmiarów choć mieści w swoich proporcjach kilka większych miejscowości i wiele mniejszych wiosek a wszystko to rozsiane jest na całej jej przestrzeni. Powiedziałbym że stojąc na wulkanie w centralnej części wyspy można dojrzeć każdy jej kraniec. A to świadczy że wyspa jest naprawdę mała szczególnie gdy korzysta się z transportu.

Jeśli mowa o wulkanach. Bez wątpienia są one ozdobą wyspy i jest ich tam naprawdę dużo. To właśnie one ukształtowały i nadały wyspie „klimatu” sprawiając że krajobraz na niej wygląda tak a nie inaczej. Szczerze przyznam że wcześniej moja wyobraźnia na hasło Wyspy Kanaryjskie miała wizję bujnej egzotyki, piaszczystych plaż oraz wiecznie pięknej pogody. Okazało się że jedyną tam”egzotyką” są sporadycznie rosnące palmy w miasteczkach. Wszystko to co znajduje się po za nimi to surowy i teoretycznie monotonny obraz rodem z Marsa, dosłownie. Plaże? Co prawda są jednak piasek znacząco różni się od tych jakie przyzwyczaiły nas rajskie zakątki z pięknymi plażami. Lecz to nie znaczy że wyspa jest nudna! Broń Boże! I tutaj zachowany jest odpowiedni balans. Bo jest spora grupa ludzi który swój urlop planują przesiedzieć przy basenie a jest też grupa bardziej aktywnych chcących wycisnąć tam z siebie siódme poty.

Ciepło i pusto

Klimat podobnie jak całych Wysp Kanaryjskich, jest łagodny, określany mianem „wiecznej wiosny”. Oznacza to brak wyraźnie zróżnicowanych pór roku, z niewielkimi wahaniami średniej temperatury w ciągu roku (od 18 °C zimą, do 24 °C latem). To nie znaczy jednak że można paradować bez koszulki cały dzień. To dobitnie widać na przykładzie turystów. Ich nieproporcjonalne opalenizny mówią same za siebie nawet po kilku godzinach niewinnego leżakowania.
Mimo tak przyjaznych warunków wyspa a w zasadzie jej podłoże nie pozwala na rozwinięcie się bogatej flory. Po za kaktusami i paroma innymi krzaczkami niewielkich rozmiarów w zasadzie nic nie ma prawa urosnąć na spalonych od słońca terenów.

Asflat na lawie

Wbrew pozorom na wyspie istnieje bardzo dobra infrastruktura drogowa. Ona sprawiła że przemieszczanie się po wyspie stało się bardzo łatwe i przyjemne. Wszędzie kursują autobusy (Intercity Bus) będące odpowiednikiem miejskiego transportu. Wszystko zostało zorganizowane w ten sposób by mogły spełnić oczekiwania turystów jak i miejscowych. Więc krążą między większymi miastami i turystycznymi miejscami a ich trasa biegnie by nie omijać mniejszych miejscowości. Praktycznie za kilka euro można dostać się na drugi kraniec wyspy. To chyba przystępna cena biorąc pod uwagę jak bardzo turystyczne jest to miejsce.
Najpopularniejszą formą wśród turystów jest wypożyczenie samochodu. Wypożyczalnie są niemal na każdym kroku i nie sposób ich nie zauważyć.
Autostop? Jak zawsze wyśmienicie!

Architektura

Wyjątkową architekturę zabudowań można zawdzięczać takiemu artyście jak Cezar Manrique. Pochodzący z Lanzarote rzeźbiarz, malarz, architekt. W latach szybko rozwijającej się turystyki zauważył jak bardzo zmienia się pobliska wyspa Gran Canaria i nie była to pozytywna zmiana wedle jego wizji. Wysokie i potężne hotele zaczęły psuć krajobraz i poczucie wolnej od komercji życia. W tym samym czasie ten trend wkraczał na Lanzarote. Od tego momentu Cezar zaszczepił władzom pomysł powrotu do tradycji i wprowadzono reżim architektoniczny. Polegało to na uchwaleniu ogólnego standardu co do proporcji i kolorystyki budynków na wyspie. Wszystkie zabudowania miały mieć tylko i wyłącznie biały kolor. Miał być to powrót do czasów gdy mieszkańcy nie mogli sobie pozwolić na inną farbę niż pochodzącą z pokruszonego wapienia. Taka decyzja nie tylko pozwoliła na utrzymaniu krajobrazu w miłej aurze ale również nadała jej unikatowy styl.

Timanfaya

Po erupcjach które wystąpiły w latach 1730-1736 i 1824 roku zostały pamiątki w postaci pól lawowych. W tym miejscu powstał Narodowy Park Timanfaya. Normalnie można wsiąść w autokar i przemierzyć spory odcinek by zobaczyć jak mocnym orężem dysponuje natura. Oprócz widoków czeka na turystów wiele atrakcji m.in sztucznie utworzony gejzer który wyrzuca z siebie wlaną wcześniej wodę, lub skały które potrafią zapalić przyłożoną słomę. Osobiście nie jechałem tam jednak dużo o tym słyszałem i czytałem. Moje doświadczenie z Timanfaya były zupełnie o innym charakterze. Postanowiłem przejść całą jej długość wzdłuż oceanu po polu lawowym. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Przejście było ciekawym dla oka i ciała przeżyciem. Po dwóch dniach zmęczony ale nasycony dotarłem do mieściny La Santa.

Nie musisz być Elonem Musk żeby wydać miliardy na testy rakiet które wyniosą Cię na Marsa. Wystarczy spakować plecak i obrać swój kurs na Wyspy Kanaryjskie a dokładnie mówiąc Lanzarote.

Witaj na wulkanicznej ziemi

Lanzarote, jak wszystkie Wyspy Kanaryjskie, powstała jako efekt procesów geologicznych przez co jej powierzchnia w większości utworzona jest przez wulkaniczną lawę. Wyspa sama w sobie nie jest sporych rozmiarów choć mieści w swoich proporcjach kilka większych miejscowości i wiele mniejszych wiosek a wszystko to rozsiane jest na całej jej przestrzeni. Powiedziałbym że stojąc na wulkanie w centralnej części wyspy można dojrzeć każdy jej kraniec. A to świadczy że wyspa jest naprawdę mała szczególnie gdy korzysta się z transportu.

Jeśli mowa o wulkanach. Bez wątpienia są one ozdobą wyspy i jest ich tam naprawdę dużo. To właśnie one ukształtowały i nadały wyspie „klimatu” sprawiając że krajobraz na niej wygląda tak a nie inaczej. Szczerze przyznam że wcześniej moja wyobraźnia na hasło Wyspy Kanaryjskie miała wizję bujnej egzotyki, piaszczystych plaż oraz wiecznie pięknej pogody. Okazało się że jedyną tam”egzotyką” są sporadycznie rosnące palmy w miasteczkach. Wszystko to co znajduje się po za nimi to surowy i teoretycznie monotonny obraz rodem z Marsa, dosłownie. Plaże? Co prawda są jednak piasek znacząco różni się od tych jakie przyzwyczaiły nas rajskie zakątki z pięknymi plażami. Lecz to nie znaczy że wyspa jest nudna! Broń Boże! I tutaj zachowany jest odpowiedni balans. Bo jest spora grupa ludzi który swój urlop planują przesiedzieć przy basenie a jest też grupa bardziej aktywnych chcących wycisnąć tam z siebie siódme poty.

Ciepło i pusto

Klimat podobnie jak całych Wysp Kanaryjskich, jest łagodny, określany mianem „wiecznej wiosny”. Oznacza to brak wyraźnie zróżnicowanych pór roku, z niewielkimi wahaniami średniej temperatury w ciągu roku (od 18 °C zimą, do 24 °C latem). To nie znaczy jednak że można paradować bez koszulki cały dzień. To dobitnie widać na przykładzie turystów. Ich nieproporcjonalne opalenizny mówią same za siebie nawet po kilku godzinach niewinnego leżakowania.
Mimo tak przyjaznych warunków wyspa a w zasadzie jej podłoże nie pozwala na rozwinięcie się bogatej flory. Po za kaktusami i paroma innymi krzaczkami niewielkich rozmiarów w zasadzie nic nie ma prawa urosnąć na spalonych od słońca terenów.

Asflat na lawie

Wbrew pozorom na wyspie istnieje bardzo dobra infrastruktura drogowa. Ona sprawiła że przemieszczanie się po wyspie stało się bardzo łatwe i przyjemne. Wszędzie kursują autobusy (Intercity Bus) będące odpowiednikiem miejskiego transportu. Wszystko zostało zorganizowane w ten sposób by mogły spełnić oczekiwania turystów jak i miejscowych. Więc krążą między większymi miastami i turystycznymi miejscami a ich trasa biegnie by nie omijać mniejszych miejscowości. Praktycznie za kilka euro można dostać się na drugi kraniec wyspy. To chyba przystępna cena biorąc pod uwagę jak bardzo turystyczne jest to miejsce.
Najpopularniejszą formą wśród turystów jest wypożyczenie samochodu. Wypożyczalnie są niemal na każdym kroku i nie sposób ich nie zauważyć.
Autostop? Jak zawsze wyśmienicie!

Architektura

Wyjątkową architekturę zabudowań można zawdzięczać takiemu artyście jak Cezar Manrique. Pochodzący z Lanzarote rzeźbiarz, malarz, architekt. W latach szybko rozwijającej się turystyki zauważył jak bardzo zmienia się pobliska wyspa Gran Canaria i nie była to pozytywna zmiana wedle jego wizji. Wysokie i potężne hotele zaczęły psuć krajobraz i poczucie wolnej od komercji życia. W tym samym czasie ten trend wkraczał na Lanzarote. Od tego momentu Cezar zaszczepił władzom pomysł powrotu do tradycji i wprowadzono reżim architektoniczny. Polegało to na uchwaleniu ogólnego standardu co do proporcji i kolorystyki budynków na wyspie. Wszystkie zabudowania miały mieć tylko i wyłącznie biały kolor. Miał być to powrót do czasów gdy mieszkańcy nie mogli sobie pozwolić na inną farbę niż pochodzącą z pokruszonego wapienia. Taka decyzja nie tylko pozwoliła na utrzymaniu krajobrazu w miłej aurze ale również nadała jej unikatowy styl.

Timanfaya

Po erupcjach które wystąpiły w latach 1730-1736 i 1824 roku zostały pamiątki w postaci pól lawowych. W tym miejscu powstał Narodowy Park Timanfaya. Normalnie można wsiąść w autokar i przemierzyć spory odcinek by zobaczyć jak mocnym orężem dysponuje natura. Oprócz widoków czeka na turystów wiele atrakcji m.in sztucznie utworzony gejzer który wyrzuca z siebie wlaną wcześniej wodę, lub skały które potrafią zapalić przyłożoną słomę. Osobiście nie jechałem tam jednak dużo o tym słyszałem i czytałem. Moje doświadczenie z Timanfaya były zupełnie o innym charakterze. Postanowiłem przejść całą jej długość wzdłuż oceanu po polu lawowym. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Przejście było ciekawym dla oka i ciała przeżyciem. Po dwóch dniach zmęczony ale nasycony dotarłem do mieściny La Santa.

Czujesz że czegoś brakuje ci w życiu? Uważasz że otacza cię monotonia a każdy dzień jest tylko odhaczonym dniem w kalendarzu? Usiądź i zastanów się gdzie tkwi problem bo może okazać się że wystarczy niewiele by twoje życie nabrało kolorów.
Niestety żyjemy w czasach gdzie niezwykle ciężko człowiekowi odkleić się od pędu codziennego życia. Co raz częściej marzenia przysłaniane są ograniczeniami jakimi bombardują nas ogólne standardy. Żyć i postępować wedle oklepanego schematu stało się czymś znormalizowanym a wszystko co wybiega po za ten wzorzec bardzo często jest postrzegane abstrakcyjnie. I tak to wszystko zapętla się ponieważ bezustannie trzeba gdzieś gonić a z roku na rok poprzeczka idzie co raz wyżej. Z każdej strony są zobowiązania, nakazy, obowiązki, presja otoczenia i wiele innych spraw które ciągną w dół.

Zrobiłbym to ale…, pojechałbym tam ale…  również chciałbym ale…, Wszędzie jest „ale” w momencie gdy bierzemy na szale marzenia i codzienność. Racjonalne myślenie podpowiada by stonować emocje i wrócić potulnie na bezpieczny grunt który z reguły nie oznacza do końca szczęśliwy.  
Możesz powiedzieć że rodzina, dom ,kredyt, praca, a co powiedzą inni?! Jednak to jest alibi które sprawia że łatwo machnąć ręką i przejść obok wszystkich celów obojętnie. Wcale nie musi być to wyrocznią. 
Zadaj sobie pytanie ,czy wszystko co robisz jest tym czego pragniesz? Może okazać się że wiele spraw jakie masz na głowie towarzyszą ci tylko dlatego że próbujesz zaimponować wszystkim dookoła kosztem własnego szczęścia. 

W moim przypadku najczęściej spotykam się z pytaniami i stwierdzeniami tylu „Ale masz super, możesz sobie tak zwiedzać świat”, „Jak ci zazdroszczę!”, „Skąd masz na to pieniądze?”, „Niestety Ja tak nie mogę”. Moja opowiedz jest zawsze taka sama „Oczywiście że również możesz!”.

Nic nie przychodzi łatwo i natychmiastowo jednak małymi kroczkami można zrealizować nawet najbardziej zwariowany pomysł. Bez znaczenia czy chcesz pojechać autostopem do Indii ,schudnąć kilkanaście kilogramów czy kupić najnowsze auto. Wystarczy upór i zdrowe dążenie do celu.

Czujesz że czegoś brakuje ci w życiu? Uważasz że otacza cię monotonia a każdy dzień jest tylko odhaczonym dniem w kalendarzu? Usiądź i zastanów się gdzie tkwi problem bo może okazać się że wystarczy niewiele by twoje życie nabrało kolorów.
Niestety żyjemy w czasach gdzie niezwykle ciężko człowiekowi odkleić się od pędu codziennego życia. Co raz częściej marzenia przysłaniane są ograniczeniami jakimi bombardują nas ogólne standardy. Żyć i postępować wedle oklepanego schematu stało się czymś znormalizowanym a wszystko co wybiega po za ten wzorzec bardzo często jest postrzegane abstrakcyjnie. I tak to wszystko zapętla się ponieważ bezustannie trzeba gdzieś gonić a z roku na rok poprzeczka idzie co raz wyżej. Z każdej strony są zobowiązania, nakazy, obowiązki, presja otoczenia i wiele innych spraw które ciągną w dół.

Zrobiłbym to ale…, pojechałbym tam ale…  również chciałbym ale…, Wszędzie jest „ale” w momencie gdy bierzemy na szale marzenia i codzienność. Racjonalne myślenie podpowiada by stonować emocje i wrócić potulnie na bezpieczny grunt który z reguły nie oznacza do końca szczęśliwy.  
Możesz powiedzieć że rodzina, dom ,kredyt, praca, a co powiedzą inni?! Jednak to jest alibi które sprawia że łatwo machnąć ręką i przejść obok wszystkich celów obojętnie. Wcale nie musi być to wyrocznią. 
Zadaj sobie pytanie ,czy wszystko co robisz jest tym czego pragniesz? Może okazać się że wiele spraw jakie masz na głowie towarzyszą ci tylko dlatego że próbujesz zaimponować wszystkim dookoła kosztem własnego szczęścia. 

W moim przypadku najczęściej spotykam się z pytaniami i stwierdzeniami tylu „Ale masz super, możesz sobie tak zwiedzać świat”, „Jak ci zazdroszczę!”, „Skąd masz na to pieniądze?”, „Niestety Ja tak nie mogę”. Moja opowiedz jest zawsze taka sama „Oczywiście że również możesz!”.

Nic nie przychodzi łatwo i natychmiastowo jednak małymi kroczkami można zrealizować nawet najbardziej zwariowany pomysł. Bez znaczenia czy chcesz pojechać autostopem do Indii ,schudnąć kilkanaście kilogramów czy kupić najnowsze auto. Wystarczy upór i zdrowe dążenie do celu.

 

Mount Everest! Góra spektakularnych zwycięstw i ogromnych tragedii. Ten najwyższy szczyt naszego globu przyciąga nie tylko himalaistów chcących stanąć na jego wierzchołku ale i miłośników górskich wędrówek. Jednak sama góra to nie wszystko co oferuje nam ten region, każdy dzień będzie obfity w piękne widoki, i kulturowe ciekawostki.

Jak dotrzeć na szlak trekingowy?

Khumbu to region w północno-wschodnim Nepalu to własnie tam trzeba się udać by zacząć przygodę z trekingiem pod Base Camp Everest. Jeśli chodzi o mnie to pierwsze co pomyślałem by dostać się tam drogą lądową ale niestety bardzo mało jest informacji o tym że można dostać się lądem do Lukli skąd pełnoprawnie można zacząć treking. Wręcz niektóre blogi nawet przedstawiają to w taki sposób że lot z Katmandu do Lukli jest jedyną alternatywa. Jednak nie jest to prawda nawet gdy jest pora monsunowa w której mi było dane iść. Po prostu lot jest jedynie najprostszą i najszybszą formą by tam się znaleźć co za tym idzie najbardziej popularną. 

„Lądem? Masz lot z Katmandu, 40 minut i jesteś na miejscu a w dodatku jest pora monsunowa”– takie słowa nie raz słyszałem od ludzi gdy pytałem o treking. Szczerze to im więcej spotykałem się z takimi opiniami tym bardziej byłem przekonany że właśnie chcę to zrobić. Akurat jestem z osób które lubią i wiedzą jak utrudnić sobie życie. Dlatego zabukowałem terenówkę która jechała do ostatnich miejscowości gdzie dało się dojechać drogą. W tym wypadku było to małe miasteczko o nazwie Salleri. Od tego momentu musiałem podążać do Lukli na piechotę a zajmuje to od 2 do 4 dni, wszystko zależy od pogody i tempa.

Swoją drogą już sama podróż jeepem z Katmandu do Salleri jest niesamowitą przygodą. Niejednokrotnie byłem pod wrażeniem jak trudno dostępny jest to region. Strome podjazdy po kamieniach, błocie, przejazdy przez głębokie rzeczki, tumany pyłu oraz nieustanne rzucanie jeepem na prawo i lewo to tylko cząstka tego z czym przychodzi tam się zetknąć. Pewne jest jedno że zwyczajny samochód nawet nie ma co próbować dostać się do Salleri bo najzwyczajniej nie wróci w jednym kawałku. 

 

Przygoda,przygoda przygoda… czyli droga z Salleri do Lukla.

Jak się później okazało decyzja by zacząć treking już w Salleri była trafiona idealnie w 10! Przez 3 dni drogi do Lukli spotkałem tylko jedną osobę z plecakiem i to jeszcze wracającą, reszta to napotkani po drodze tragarze i lokalni. I to jest największym złotem tej trasy bo faktycznie idą nią tylko nieliczni a trzeba pamiętać że w czasie sezonu od Lukli pod Everest idą dosłownie tłumy. Zatem skrupulatnie zyskiwałem kilometry ciesząc się spokojem i niesamowitymi widokami które z każdym dniem co raz bardziej mnie oczarowywały. 

Należy jednak pamiętać że ten odcinek może okazać się czasami o wiele bardziej wymagający niż to co zastaniemy dalej. Ja mogę być tego najlepszym przykładem bo w ciągu tych 3 dni niejednokrotnie przytrafiały się ciężkie momenty szczególnie gdy w późniejszych godzinach zaczynał padać deszcz. Dla mnie żadne warunki nie straszne więc akceptowałem wszelkie niewygody i „niespodzianki” jakie przytrafiały się po drodze.

Jedną z takich bez wątpienia były pijawki! Nawet nie jestem w stanie zliczyć ile razy miałem okazje zdejmować je siebie. W czasie deszczu dosłownie pojawiały się jak za pomocą czarodziejskiej różdżki a przeważnie dopiero miałem okazje ich się pozbyć gdy doszedłem do miejsca noclegu. Najśmieszniejsze jest to że miałem płaszcz przeciw deszczowy to i tak jakimś cudem potrafiły wślizgnąć się pod niego i dobrać do mojego ciała.

Nie zabrakło również węży które potrafią wygrzewać się na skałach blisko ścieżki. I to faktycznie dawało do myślenia będąc z dala od jakichkolwiek osad aczkolwiek z czasem to ja byłem nimi bardziej zainteresowany niż one mną. Dlatego przy każdej nadarzającej się okazji chciałem przyjrzeć się im nieco bliżej. 

W górę marsz!

Praktycznie od Lukli droga wiedzie ciągle pod górę i czasami potrafi dać w kość szczególnie gdy ma się ciężki plecak. Jednak szybko okazuje się że to co nosimy na plecach jest niczym w stosunku co niosą wysokogórscy tragarze, a naprawdę jest to czymś niewiarygodnym (odsyłam do wpisu tutaj)

Lukla znajduje się na (2840 m.n.p.m) zaś Base Camp Everest to (5340 m n.p.m). Dlatego największym zagrożeniem jest tam właśnie wysokość to zagrożenie którego nie widać, a jedynie można go zdiagnozować za pomocą własnego organizmu. Stąd kluczowym elementem trekingu jest dbanie o odpowiednią aklimatyzacje ponieważ tylko dobrze przeprowadzona pozwoli by uniknąć problemów ze  złym samopoczuciem a nawet zdrowiem bo trzeba pamiętać że z tym nie ma żartów i w ekstremalnych warunkach choroba wysokościowa może wykluczyć z dalszej drogi a nawet doprowadzić do tragedii. Zasada jest prosta im wyżej tym mniej tlenu, a naszym zadaniem jest stopniowo przyzwyczaić organizm do takich warunków.

Ja jestem tego świetnym przykładem ponieważ całą drogę czułem się bardzo dobrze zatem zaryzykowałem i drałowałem do góry bez przerwy na aklimatyzację. Finał był tego taki że dopiero w ostatniej miejscowości przed Base Camp odczułem pierwsze objawy. Nie były one nie wiadomo jak uciążliwe aczkolwiek spało mi się ciężej niż zazwyczaj a za dnia podejścia sprawiały mi więcej trudności. 
Widoki niejednokrotnie zapierają dech w piersiach! Nie ma co się dziwić w końcu są to himalaje które dają możliwość zobaczenia najwyższych gór świata. Co prawda pora monsunowa nie jest odpowiednim momentem na treking ale to nie znaczy że nic się nie zobaczy. Po prostu idealna pogoda nie utrzymuje się cały dzień. Z reguły poranki są idealne lecz od popołudnia pogoda zaczyna się psuć, a wieczorem już zaczyna padać deszcz.

Base Camp

Krok po kroku, i po 5 dniach od wyruszenia z Lukli, a 8 z Salleri dotarłem do pod Base Camp Everest. Piękne uczucie stanąć i zobaczyć miejsce skąd wyruszały największe ekspedycje chcące zdobyć najwyższą górę świata. Cały trud włożony w treking w tym momencie staje się paliwem które napełnia podróżniczą duszę i pokazuje że warto marzyć i realizować takie podróże. 

Droga na 5,364 m.n.p.m

Spore streszczenie ostatnich dni.

Opublikowany przez Bez Granic Przez Świat Wtorek, 3 września 2019

 

Mount Everest! Góra spektakularnych zwycięstw i ogromnych tragedii. Ten najwyższy szczyt naszego globu przyciąga nie tylko himalaistów chcących stanąć na jego wierzchołku ale i miłośników górskich wędrówek. Jednak sama góra to nie wszystko co oferuje nam ten region, każdy dzień będzie obfity w piękne widoki, i kulturowe ciekawostki.

Jak dotrzeć na szlak trekingowy?

Khumbu to region w północno-wschodnim Nepalu to własnie tam trzeba się udać by zacząć przygodę z trekingiem pod Base Camp Everest. Jeśli chodzi o mnie to pierwsze co pomyślałem by dostać się tam drogą lądową ale niestety bardzo mało jest informacji o tym że można dostać się lądem do Lukli skąd pełnoprawnie można zacząć treking. Wręcz niektóre blogi nawet przedstawiają to w taki sposób że lot z Katmandu do Lukli jest jedyną alternatywa. Jednak nie jest to prawda nawet gdy jest pora monsunowa w której mi było dane iść. Po prostu lot jest jedynie najprostszą i najszybszą formą by tam się znaleźć co za tym idzie najbardziej popularną. 

„Lądem? Masz lot z Katmandu, 40 minut i jesteś na miejscu a w dodatku jest pora monsunowa”– takie słowa nie raz słyszałem od ludzi gdy pytałem o treking. Szczerze to im więcej spotykałem się z takimi opiniami tym bardziej byłem przekonany że właśnie chcę to zrobić. Akurat jestem z osób które lubią i wiedzą jak utrudnić sobie życie. Dlatego zabukowałem terenówkę która jechała do ostatnich miejscowości gdzie dało się dojechać drogą. W tym wypadku było to małe miasteczko o nazwie Salleri. Od tego momentu musiałem podążać do Lukli na piechotę a zajmuje to od 2 do 4 dni, wszystko zależy od pogody i tempa.

Swoją drogą już sama podróż jeepem z Katmandu do Salleri jest niesamowitą przygodą. Niejednokrotnie byłem pod wrażeniem jak trudno dostępny jest to region. Strome podjazdy po kamieniach, błocie, przejazdy przez głębokie rzeczki, tumany pyłu oraz nieustanne rzucanie jeepem na prawo i lewo to tylko cząstka tego z czym przychodzi tam się zetknąć. Pewne jest jedno że zwyczajny samochód nawet nie ma co próbować dostać się do Salleri bo najzwyczajniej nie wróci w jednym kawałku. 

 

Przygoda,przygoda przygoda… czyli droga z Salleri do Lukla.

Jak się później okazało decyzja by zacząć treking już w Salleri była trafiona idealnie w 10! Przez 3 dni drogi do Lukli spotkałem tylko jedną osobę z plecakiem i to jeszcze wracającą, reszta to napotkani po drodze tragarze i lokalni. I to jest największym złotem tej trasy bo faktycznie idą nią tylko nieliczni a trzeba pamiętać że w czasie sezonu od Lukli pod Everest idą dosłownie tłumy. Zatem skrupulatnie zyskiwałem kilometry ciesząc się spokojem i niesamowitymi widokami które z każdym dniem co raz bardziej mnie oczarowywały. 

Należy jednak pamiętać że ten odcinek może okazać się czasami o wiele bardziej wymagający niż to co zastaniemy dalej. Ja mogę być tego najlepszym przykładem bo w ciągu tych 3 dni niejednokrotnie przytrafiały się ciężkie momenty szczególnie gdy w późniejszych godzinach zaczynał padać deszcz. Dla mnie żadne warunki nie straszne więc akceptowałem wszelkie niewygody i „niespodzianki” jakie przytrafiały się po drodze.

Jedną z takich bez wątpienia były pijawki! Nawet nie jestem w stanie zliczyć ile razy miałem okazje zdejmować je siebie. W czasie deszczu dosłownie pojawiały się jak za pomocą czarodziejskiej różdżki a przeważnie dopiero miałem okazje ich się pozbyć gdy doszedłem do miejsca noclegu. Najśmieszniejsze jest to że miałem płaszcz przeciw deszczowy to i tak jakimś cudem potrafiły wślizgnąć się pod niego i dobrać do mojego ciała.

Nie zabrakło również węży które potrafią wygrzewać się na skałach blisko ścieżki. I to faktycznie dawało do myślenia będąc z dala od jakichkolwiek osad aczkolwiek z czasem to ja byłem nimi bardziej zainteresowany niż one mną. Dlatego przy każdej nadarzającej się okazji chciałem przyjrzeć się im nieco bliżej. 

W górę marsz!

Praktycznie od Lukli droga wiedzie ciągle pod górę i czasami potrafi dać w kość szczególnie gdy ma się ciężki plecak. Jednak szybko okazuje się że to co nosimy na plecach jest niczym w stosunku co niosą wysokogórscy tragarze, a naprawdę jest to czymś niewiarygodnym (odsyłam do wpisu tutaj)

Lukla znajduje się na (2840 m.n.p.m) zaś Base Camp Everest to (5340 m n.p.m). Dlatego największym zagrożeniem jest tam właśnie wysokość to zagrożenie którego nie widać, a jedynie można go zdiagnozować za pomocą własnego organizmu. Stąd kluczowym elementem trekingu jest dbanie o odpowiednią aklimatyzacje ponieważ tylko dobrze przeprowadzona pozwoli by uniknąć problemów ze  złym samopoczuciem a nawet zdrowiem bo trzeba pamiętać że z tym nie ma żartów i w ekstremalnych warunkach choroba wysokościowa może wykluczyć z dalszej drogi a nawet doprowadzić do tragedii. Zasada jest prosta im wyżej tym mniej tlenu, a naszym zadaniem jest stopniowo przyzwyczaić organizm do takich warunków.

Ja jestem tego świetnym przykładem ponieważ całą drogę czułem się bardzo dobrze zatem zaryzykowałem i drałowałem do góry bez przerwy na aklimatyzację. Finał był tego taki że dopiero w ostatniej miejscowości przed Base Camp odczułem pierwsze objawy. Nie były one nie wiadomo jak uciążliwe aczkolwiek spało mi się ciężej niż zazwyczaj a za dnia podejścia sprawiały mi więcej trudności. 
Widoki niejednokrotnie zapierają dech w piersiach! Nie ma co się dziwić w końcu są to himalaje które dają możliwość zobaczenia najwyższych gór świata. Co prawda pora monsunowa nie jest odpowiednim momentem na treking ale to nie znaczy że nic się nie zobaczy. Po prostu idealna pogoda nie utrzymuje się cały dzień. Z reguły poranki są idealne lecz od popołudnia pogoda zaczyna się psuć, a wieczorem już zaczyna padać deszcz.

Base Camp

Krok po kroku, i po 5 dniach od wyruszenia z Lukli, a 8 z Salleri dotarłem do pod Base Camp Everest. Piękne uczucie stanąć i zobaczyć miejsce skąd wyruszały największe ekspedycje chcące zdobyć najwyższą górę świata. Cały trud włożony w treking w tym momencie staje się paliwem które napełnia podróżniczą duszę i pokazuje że warto marzyć i realizować takie podróże. 

Droga na 5,364 m.n.p.m

Spore streszczenie ostatnich dni.

Opublikowany przez Bez Granic Przez Świat Wtorek, 3 września 2019

Żeby najlepiej zobrazować czym jest Gruzja w tym momencie, pokusiłbym się o tezę że jest to Polska co najmniej z lat 90. Brzmi dość ekscentrycznie ale jest to fakt i warto przekonać się o tym teraz gdy wciąż Gruzja daje taką możliwość. Dobrym przykładem będzie chociażby Polska, kiedy zatraca się swój tradycjonalizm zastępując go oklepanym schematem życia narzuconym przez zachód. Oczywiście jak wszystko ma swoje plusy i minusy ale chcąc zaczerpnąć jeszcze oddech lat 90, przepis jest prosty. Plecak na barki i w drogę!

To była moja druga wizyta w tym kraju. Pierwszy raz byłem podczas półrocznej autostopowej podróży na kontynent azjatycki, a wizyta w Gruzji ograniczała się tylko do wspinaczki na jeden ze szczytów Kaukazu oraz paru dni drogi w kierunku Armenii. Tym razem wróciłem tam chcąc poczuć i poznać jak płynie życie w kraju pysznej kuchni, bogactwa winnego i spokojnego rytmu życia. 

Podróż zaczęła się od miasta Kutaisi położonego w środkowej części kraju. Pierwsze co rzuciło się w oczy to stare budynki szczególnie blokowiska pokazują obraz tego kraju, mówiąc w skrócie skromnego życia. Nie da się ukryć że statystyczny Gruzin żyje o wiele skromniej niż statystyczny Polak i te różnice widać dobitnie właśnie w takich miejscach jak to.

Prawdziwą perełką są targowiska, wbrew pozorom nie tylko znajdujące się tam towary potrafią zatrzymać człowieka na dłużej, a sami sprzedawcy. Przekonaliśmy się o tym podczas naszego pierwszego spaceru przez targ kiedy zostaliśmy zaczepieni przez jednego ze sprzedawców. Przywitał nas tradycyjnym gruzińskim trunkiem czaczą. Po piętnastu minutach wyszliśmy stamtąd nie do końca trzeźwi, a jakby tego było mało to jeszcze najedzeni z zapasem na resztę dnia (już nigdy więcej nie wracaliśmy tamtą drogą).
Trzeba również pamiętać że w momencie kupna swojskiego wina gdzieś na stoisku przyjdzie nam jeszcze wypić na spróbowanie więc trzeba mieć zawsze jakąś rezerwę bo to jest Gruzja,nigdy nie wiadomo kiedy alkohol stanie na naszej drodze. A ceny same w sobie będą zachęcać by to kupić a wybór nie będzie łatwy bo jest tego sporo aż ciężko się połapać szczególnie że nazwy nie należą do najłatwiejszych już nie mówiąc o pisowni gruzińskiej. 

Najpierw degustacja a później dobicie targu.

Hazard po Gruzińsku! Powiem szczerze gdy zobaczyłem ten automat do gry przypomniałem sobie że w ogolę coś takiego istniało. Widziałem to wielokrotnie jako dziecko gdzieś nad polskim wybrzeżem. Tak samo wciągające jak wiele innych gier hazardowych i co istotne nie stoi tam żeby tylko stać bo grają tam również miejscowi. Tak niespodziewane spotkanie w szczególności utrwaliło mnie w przekonaniu że jeszcze nie raz Gruzja nas zaskoczy.

Żeby najlepiej zobrazować czym jest Gruzja w tym momencie, pokusiłbym się o tezę że jest to Polska co najmniej z lat 90. Brzmi dość ekscentrycznie ale jest to fakt i warto przekonać się o tym teraz gdy wciąż Gruzja daje taką możliwość. Dobrym przykładem będzie chociażby Polska, kiedy zatraca się swój tradycjonalizm zastępując go oklepanym schematem życia narzuconym przez zachód. Oczywiście jak wszystko ma swoje plusy i minusy ale chcąc zaczerpnąć jeszcze oddech lat 90, przepis jest prosty. Plecak na barki i w drogę!

To była moja druga wizyta w tym kraju. Pierwszy raz byłem podczas półrocznej autostopowej podróży na kontynent azjatycki, a wizyta w Gruzji ograniczała się tylko do wspinaczki na jeden ze szczytów Kaukazu oraz paru dni drogi w kierunku Armenii. Tym razem wróciłem tam chcąc poczuć i poznać jak płynie życie w kraju pysznej kuchni, bogactwa winnego i spokojnego rytmu życia. 

Podróż zaczęła się od miasta Kutaisi położonego w środkowej części kraju. Pierwsze co rzuciło się w oczy to stare budynki szczególnie blokowiska pokazują obraz tego kraju, mówiąc w skrócie skromnego życia. Nie da się ukryć że statystyczny Gruzin żyje o wiele skromniej niż statystyczny Polak i te różnice widać dobitnie właśnie w takich miejscach jak to.

Prawdziwą perełką są targowiska, wbrew pozorom nie tylko znajdujące się tam towary potrafią zatrzymać człowieka na dłużej, a sami sprzedawcy. Przekonaliśmy się o tym podczas naszego pierwszego spaceru przez targ kiedy zostaliśmy zaczepieni przez jednego ze sprzedawców. Przywitał nas tradycyjnym gruzińskim trunkiem czaczą. Po piętnastu minutach wyszliśmy stamtąd nie do końca trzeźwi, a jakby tego było mało to jeszcze najedzeni z zapasem na resztę dnia (już nigdy więcej nie wracaliśmy tamtą drogą).
Trzeba również pamiętać że w momencie kupna swojskiego wina gdzieś na stoisku przyjdzie nam jeszcze wypić na spróbowanie więc trzeba mieć zawsze jakąś rezerwę bo to jest Gruzja,nigdy nie wiadomo kiedy alkohol stanie na naszej drodze. A ceny same w sobie będą zachęcać by to kupić a wybór nie będzie łatwy bo jest tego sporo aż ciężko się połapać szczególnie że nazwy nie należą do najłatwiejszych już nie mówiąc o pisowni gruzińskiej. 

Najpierw degustacja a później dobicie targu.

Hazard po Gruzińsku! Powiem szczerze gdy zobaczyłem ten automat do gry przypomniałem sobie że w ogolę coś takiego istniało. Widziałem to wielokrotnie jako dziecko gdzieś nad polskim wybrzeżem. Tak samo wciągające jak wiele innych gier hazardowych i co istotne nie stoi tam żeby tylko stać bo grają tam również miejscowi. Tak niespodziewane spotkanie w szczególności utrwaliło mnie w przekonaniu że jeszcze nie raz Gruzja nas zaskoczy.

Te efektowne pokazy na których zaklinacze węży potrafią zarobić naprawdę spore sumki od 1991 roku oficjalnie są zabronione. Jednak jak już zdążyłem się przyzwyczaić w czasie moich podróży to co jest zabronione czasami ma się bardzo dobrze i za bardzo nikt nie wyciąga szczególnych konsekwencji. Pomimo wieloletniego zakazu wciąż można spotkać zaklinaczy węży na Indyjskich ulicach i wciąż jest to bardzo popularne szczególnie w turystycznych miejscach.

 

Najpopularniejszym wężem biorącym udział w pokazach jest kobra Indyjska a wszystko przez swój unikatowy wygląd gry rozkłada szeroko charakterystyczny kaptur ponad to w hinduizmie kobra jest uważana za świętość ponieważ jedna z legend głosi, że kiedy Budda wybrał się na jedną ze swoich wędrówek, zasnął na pustyni. To właśnie kobra swym kapturem osłoniła go od słońca. Od tej pory w Indiach kobra czczona jest jako obiekt kultu. Zamieszkuje ona praktycznie wszystkie kraje ościenne Indii takie jak Pakistan, Nepal, Bhutan, Sir Lanka, Bangladesz a nawet można ją spotkać we wschodnim Afganistanie. Ten wąż dysponuje bardzo silnym jadem zawierającym neurotoksyny, porażające układ nerwowy i brak natychmiastowej pomocy zaraz po ukąszeniu może dojść do śmierci nawet zdrowego, dorosłego człowieka.

Dlaczego władze nie patrzą przychylnie na takie pokazy? Powód jest bardzo prosty. Kurcząca się populacja kobry indyjskiej poprzez masowe wyłapywanie. Ale to jeszcze nie wszystko gdyż zanim wąż trafi na ulice ze swoim zaklinaczem zazwyczaj przechodzi szereg różnych eksperymentów pozwalających by wąż był jak najbardziej potulny dla swojego właściciela. Od zaszywania pyska po otumanianie ich różnymi środkami. Istotną sprawą jest to że tak niebezpieczna kobra jest pozbawiona swojego śmiercionośnego oręża zazwyczaj przez tą samą osobę z którą będzie paradowała wśród ulicznego gwaru. Co prawda nie wyobrażam sobie żeby taki wąż nie miał usuniętych zębów jadowych choć szczerze mogę powiedzieć że w sytuacji gdy ma się kontakt z taką kobrą przez myśl przechodzi pytanie czy ów magiczny zaklinacz zna się w pełni na tej profesji i usunął prawidłowo zęby jadowe a trzeba pamiętać że nawet usunięte zęby z czasem odrastają a jad jest produkowany bez przerwy.

Taką ciekawostką może być fakt że węże są głuche więc to że tańczą przed siedzącym tuż obok zaklinaczem nie jest zasługą melodii jaka wydobywa się z fujarki lecz ruchu palców i wibracji jakie wytwarza instrument.  

Te efektowne pokazy na których zaklinacze węży potrafią zarobić naprawdę spore sumki od 1991 roku oficjalnie są zabronione. Jednak jak już zdążyłem się przyzwyczaić w czasie moich podróży to co jest zabronione czasami ma się bardzo dobrze i za bardzo nikt nie wyciąga szczególnych konsekwencji. Pomimo wieloletniego zakazu wciąż można spotkać zaklinaczy węży na Indyjskich ulicach i wciąż jest to bardzo popularne szczególnie w turystycznych miejscach.

 

Najpopularniejszym wężem biorącym udział w pokazach jest kobra Indyjska a wszystko przez swój unikatowy wygląd gry rozkłada szeroko charakterystyczny kaptur ponad to w hinduizmie kobra jest uważana za świętość ponieważ jedna z legend głosi, że kiedy Budda wybrał się na jedną ze swoich wędrówek, zasnął na pustyni. To właśnie kobra swym kapturem osłoniła go od słońca. Od tej pory w Indiach kobra czczona jest jako obiekt kultu. Zamieszkuje ona praktycznie wszystkie kraje ościenne Indii takie jak Pakistan, Nepal, Bhutan, Sir Lanka, Bangladesz a nawet można ją spotkać we wschodnim Afganistanie. Ten wąż dysponuje bardzo silnym jadem zawierającym neurotoksyny, porażające układ nerwowy i brak natychmiastowej pomocy zaraz po ukąszeniu może dojść do śmierci nawet zdrowego, dorosłego człowieka.

Dlaczego władze nie patrzą przychylnie na takie pokazy? Powód jest bardzo prosty. Kurcząca się populacja kobry indyjskiej poprzez masowe wyłapywanie. Ale to jeszcze nie wszystko gdyż zanim wąż trafi na ulice ze swoim zaklinaczem zazwyczaj przechodzi szereg różnych eksperymentów pozwalających by wąż był jak najbardziej potulny dla swojego właściciela. Od zaszywania pyska po otumanianie ich różnymi środkami. Istotną sprawą jest to że tak niebezpieczna kobra jest pozbawiona swojego śmiercionośnego oręża zazwyczaj przez tą samą osobę z którą będzie paradowała wśród ulicznego gwaru. Co prawda nie wyobrażam sobie żeby taki wąż nie miał usuniętych zębów jadowych choć szczerze mogę powiedzieć że w sytuacji gdy ma się kontakt z taką kobrą przez myśl przechodzi pytanie czy ów magiczny zaklinacz zna się w pełni na tej profesji i usunął prawidłowo zęby jadowe a trzeba pamiętać że nawet usunięte zęby z czasem odrastają a jad jest produkowany bez przerwy.

Taką ciekawostką może być fakt że węże są głuche więc to że tańczą przed siedzącym tuż obok zaklinaczem nie jest zasługą melodii jaka wydobywa się z fujarki lecz ruchu palców i wibracji jakie wytwarza instrument.  

Masala Chai

Masala Chai
Jest to indyjska herbata z mlekiem i przyprawami która z pewnością jest kwintesencją tamtejszej kultury. W każdym miejscu pije się tą pyszną herbatę od domostw przez knajpki po uliczne stragany i otwarcie można przyznać że picie jej jest nieodłącznym elementem każdej pory dnia. Jej specyficznie dobrane składniki tworzą jedyną w swoim rodzaju herbatę. Może troszkę więcej czasu potrzeba na jej przygotowanie niż klasyczną herbatę jednak zapewniam, warto! 

Właściwości Masala Chai
Ale to jeszcze nie wszystko bo nie dość że dobrze smakuje to jeszcze wpływa pozytywnie na nasze ciało m.in wspiera układ krwionośny, rozszerza naczynia, przyśpiesza trawienie, poprawa pracę wątroby i żołądka oraz niweluje cholesterol ! Ale to jeszcze nie wszystko. Przyprawy dodawane do Masala Chai mają właściwości przeciwzapalne i przeciwgrzybicze.

Ciekawostka
Bardzo popularne jest picie herbaty ze specyficznego glinianego naczynka w zasadzie najczęściej można się z tym zetknąć na ulicy gdy ktoś prowadzi swój „herbaciany interes” Co ciekawe po wypiciu herbaty gliniane naczynie jest tłuczone o ziemię. Takim miejscem gdzie najbardziej rzuciło mi się to w oczy była Kalkuta. Powód takiego czegoś pewnie jest kilka jednym z pierwszych jest to aby przypadkiem osoby z różnych klas społecznych nie dotknęły ustami tego samego naczynia. A drugi bardziej prosty że zrobienie takiego naczynka jest kosmicznie tanie wręcz symboliczne nawet jak na Indie.

Co użyjemy do zrobienia Masala Chai?

  • 300 ml wody
  • 500 ml mleka
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • ½ łyżeczki kardamonu
  • ½ łyżeczki imbiru
  • 2 łyżki czarnej herbaty (najlepiej Assam)
  • Cukier (jak kto woli może być brązowy, palmowy, kokosowy a nawet można zastąpić miodem jedynie co należy pamiętać że herbata ma być słodka także sypać nie żałować!) 

(W zależności od regiony proporcje i mieszanki przypraw mogą się od siebie różnić jednak ta przedstawiona przeze mnie wydaje mi się chyba najbardziej popularną.)

W pierwszej kolejności umieszczamy wodę z mlekiem w niewielkim garnku i gotujemy do momentu wrzenia. Następnie dodajemy wszystkie wymienione przyprawy i gotujemy tym razem na małym ogniu przez 2-3 minuty (trzeba pamiętać żeby nie wykipiało). 
Kolejnym krokiem jest dodanie do tego wszystkiego herbaty i gotujemy przez kolejne 5 minut. Ostatnim elementem jest dodanie cukru ale to dopiero po zakończeniu gotowania a najlepiej gdy to wszystko trochę przestygnie ( pamiętać że herbata ma być nieco słodsza)
Dobrze jest na koniec przecedzić przez sitko w momencie wlewania herbaty do szklanki. I to byłoby na tyle także życzę pomyślnego gotowania!!! ;)))

Masala Chai

Masala Chai
Jest to indyjska herbata z mlekiem i przyprawami która z pewnością jest kwintesencją tamtejszej kultury. W każdym miejscu pije się tą pyszną herbatę od domostw przez knajpki po uliczne stragany i otwarcie można przyznać że picie jej jest nieodłącznym elementem każdej pory dnia. Jej specyficznie dobrane składniki tworzą jedyną w swoim rodzaju herbatę. Może troszkę więcej czasu potrzeba na jej przygotowanie niż klasyczną herbatę jednak zapewniam, warto! 

Właściwości Masala Chai
Ale to jeszcze nie wszystko bo nie dość że dobrze smakuje to jeszcze wpływa pozytywnie na nasze ciało m.in wspiera układ krwionośny, rozszerza naczynia, przyśpiesza trawienie, poprawa pracę wątroby i żołądka oraz niweluje cholesterol ! Ale to jeszcze nie wszystko. Przyprawy dodawane do Masala Chai mają właściwości przeciwzapalne i przeciwgrzybicze.

Ciekawostka
Bardzo popularne jest picie herbaty ze specyficznego glinianego naczynka w zasadzie najczęściej można się z tym zetknąć na ulicy gdy ktoś prowadzi swój „herbaciany interes” Co ciekawe po wypiciu herbaty gliniane naczynie jest tłuczone o ziemię. Takim miejscem gdzie najbardziej rzuciło mi się to w oczy była Kalkuta. Powód takiego czegoś pewnie jest kilka jednym z pierwszych jest to aby przypadkiem osoby z różnych klas społecznych nie dotknęły ustami tego samego naczynia. A drugi bardziej prosty że zrobienie takiego naczynka jest kosmicznie tanie wręcz symboliczne nawet jak na Indie.

Co użyjemy do zrobienia Masala Chai?

  • 300 ml wody
  • 500 ml mleka
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • ½ łyżeczki kardamonu
  • ½ łyżeczki imbiru
  • 2 łyżki czarnej herbaty (najlepiej Assam)
  • Cukier (jak kto woli może być brązowy, palmowy, kokosowy a nawet można zastąpić miodem jedynie co należy pamiętać że herbata ma być słodka także sypać nie żałować!) 

(W zależności od regiony proporcje i mieszanki przypraw mogą się od siebie różnić jednak ta przedstawiona przeze mnie wydaje mi się chyba najbardziej popularną.)

W pierwszej kolejności umieszczamy wodę z mlekiem w niewielkim garnku i gotujemy do momentu wrzenia. Następnie dodajemy wszystkie wymienione przyprawy i gotujemy tym razem na małym ogniu przez 2-3 minuty (trzeba pamiętać żeby nie wykipiało). 
Kolejnym krokiem jest dodanie do tego wszystkiego herbaty i gotujemy przez kolejne 5 minut. Ostatnim elementem jest dodanie cukru ale to dopiero po zakończeniu gotowania a najlepiej gdy to wszystko trochę przestygnie ( pamiętać że herbata ma być nieco słodsza)
Dobrze jest na koniec przecedzić przez sitko w momencie wlewania herbaty do szklanki. I to byłoby na tyle także życzę pomyślnego gotowania!!! ;)))

Muszę przyznać że ceny na trasie trekingu Base Camp Everest są niczym wejście „butem w drzwi” do portfela przyjezdnych. Wbrew pozorom okazuje się że ceny w porównaniu z chociażby Katmandu różnią się niesamowicie. Aczkolwiek te wygórowane ceny tyczą się głównie żywności. Bo na tym starają się zarabiać miejscowi. Skąd taka przepaść? Otóż wszystko to co znajduje się w wyższych partiach zostało przetransportowane do Lukli samolotem z Katmandu a z Lukli tragarze wnoszą na wyżej położone osady i wszystko na własnych plecach krok po kroczku. Niosą dosłownie wszystko od produktów spożywczych po ciężkie elementy budowlane (zapraszam do wpisu o tragarzach tutaj).

Asortyment w napotkanych po drodze sklepikach lub knajpkach jest skromny. Praktycznie po kilka produktów z każdego rodzaju żywności. Dla przykładu:

Snickers
Karmandu: 30-40 Rupii Nepalskich (1-1,40 złotych)
W czasie trekingu: 300-400 Rupii Nepalskich (10-13 złotych)
Mała Coca-Cola
Katmandu: 70-100 Rupii Nepalskich (2,40-3,40 złotych)

W czasie trekingu: 300-500 Rupii Nepalskich (10-16,80 złotych)
Herbata

Katmandu: 10-40 Rupii Nepalskich ( 0.40-1,30 złotych)
W czasie trekingu: 100-200 Rupii Nepalskich (3,40-6,80 złotych)
Pierożki Momo
Katmandu: 100 Rupii Nepalskich ( 3,40 złotych)

W czasie trekingu: 600-1200 Rupii Nepalskich (20-40 złotych)
Woda

Katmandu: 20-40 Rupii Nepalskich ( 0,70-1,40 złotych)
W czasie trekingu: 100-200 Rupii Nepalskich (3,40-6,80 złotych)

Noclegi

Z noclegiem bywa różnie bo niemal wszędzie górna granica to 500 Rupii Nepalskich(16 złotych) aczkolwiek niejednokrotnie zdarzyło mi się że nocleg proponowano zupełnie za darmo! Tak to jest możliwe. Warunek jest następujący korzystać z menu jakie serwują w danym miejscu. Standard praktycznie wszędzie jest ten sam krótko mówiąc jest skromnie. 

Muszę przyznać że ceny na trasie trekingu Base Camp Everest są niczym wejście „butem w drzwi” do portfela przyjezdnych. Wbrew pozorom okazuje się że ceny w porównaniu z chociażby Katmandu różnią się niesamowicie. Aczkolwiek te wygórowane ceny tyczą się głównie żywności. Bo na tym starają się zarabiać miejscowi. Skąd taka przepaść? Otóż wszystko to co znajduje się w wyższych partiach zostało przetransportowane do Lukli samolotem z Katmandu a z Lukli tragarze wnoszą na wyżej położone osady i wszystko na własnych plecach krok po kroczku. Niosą dosłownie wszystko od produktów spożywczych po ciężkie elementy budowlane (zapraszam do wpisu o tragarzach tutaj).

Asortyment w napotkanych po drodze sklepikach lub knajpkach jest skromny. Praktycznie po kilka produktów z każdego rodzaju żywności. Dla przykładu:

Snickers
Karmandu: 30-40 Rupii Nepalskich (1-1,40 złotych)
W czasie trekingu: 300-400 Rupii Nepalskich (10-13 złotych)
Mała Coca-Cola
Katmandu: 70-100 Rupii Nepalskich (2,40-3,40 złotych)

W czasie trekingu: 300-500 Rupii Nepalskich (10-16,80 złotych)
Herbata

Katmandu: 10-40 Rupii Nepalskich ( 0.40-1,30 złotych)
W czasie trekingu: 100-200 Rupii Nepalskich (3,40-6,80 złotych)
Pierożki Momo
Katmandu: 100 Rupii Nepalskich ( 3,40 złotych)

W czasie trekingu: 600-1200 Rupii Nepalskich (20-40 złotych)
Woda

Katmandu: 20-40 Rupii Nepalskich ( 0,70-1,40 złotych)
W czasie trekingu: 100-200 Rupii Nepalskich (3,40-6,80 złotych)

Noclegi

Z noclegiem bywa różnie bo niemal wszędzie górna granica to 500 Rupii Nepalskich(16 złotych) aczkolwiek niejednokrotnie zdarzyło mi się że nocleg proponowano zupełnie za darmo! Tak to jest możliwe. Warunek jest następujący korzystać z menu jakie serwują w danym miejscu. Standard praktycznie wszędzie jest ten sam krótko mówiąc jest skromnie. 

Wysokogórscy tragarze to niezmordowana i niesamowita grupa ludzi która zaopatruje trudno dostępne wioski położone bardzo wysoko nad poziomem morza. Transportują oni dosłownie wszystko od produktów spożywczych po ciężkie elementy budowlane. Jest to niewyobrażalnie czasem kiedy myśli się że wszystko to z czym się zetkniemy albo zobaczymy znalazło się tam za sprawą ludzkiej siły. Idą pochyleni stawiając malutkie kroczki robiąc od czasu do czasu przystanek żeby odetchnąć. Każdy kto był na wyższych wysokościach wie że czasami zwykła czynność potrafi być o krocie trudniejsza niż na nizinach a tutaj przychodzi im konfrontować się z olbrzymimi obciążeniami. Bez względu na warunki pogodowe zawsze można natknąć się na nich gdzieś na trasie która nie jest wyłożona chodnikiem a wręcz przeciwnie. 

Rozróżnić można dwa typy tragarzy, lokalni i komercyjni. W brew pozorom ci pierwsi to prawdziwi herosi. Ich ładunki czasami potrafią przekroczyć 100 kilogramów. Jest to niewyobrażalne obciążenie szczególnie gdy posturą nawet nie dorównują statystycznemu Europejczykowi. Są to drobnej budowy mężczyźni jak i również kobiety ale za to o ogromnej sile i wytrzymałości. Można ich spotkać niemal od początku gdzie nie ma możliwości transportu samochodem czyli od Jiri bądź Salleri i tak aż po najwyższe partie powyżej 5 tysięcy metrów włącznie z Base Camp Everestu . Z tymi którymi udało mi się dogadać nie ukrywali jakie zarobki są w tym biznesie. Ci który niosą 100 kilogramów za odcinek Lukla – Namche Bazar zarobią 5.000 Rupii Nepalskich (174 zł) (44$). Dokładnie 50 rupii za jeden kilogram ładunku.
Ci komercyjni zarabiają dużo więcej jednak oni nie mają takich ulg jak ci lokalni i muszą płacić tyle samo za jedzenie co chociażby turyści. Jedzenie jest kolosalnie drogie ze względu na to że musi być to wniesione. 30 dolarów za dzień usłyszałem od jednego tragarza niosącego o wiele mniejszy ładunek czasami nawet mniejszy niż ja noszę na własnych plecach i w tym przypadku opłacany przez Koreańska ekspedycję. Z początku wydało mi się to dobrym zarobkiem jednak po kalkulacji i po tym co mu przedstawił wyszło że wcale tak kolorowo nie jest. Jakby nie patrzeć oni również zasługują na nisko pochylone czoło bo to ciężki kawałek chleba za który chwyta się ogromna liczba ludzi.

 

 

Wysokogórscy tragarze to niezmordowana i niesamowita grupa ludzi która zaopatruje trudno dostępne wioski położone bardzo wysoko nad poziomem morza. Transportują oni dosłownie wszystko od produktów spożywczych po ciężkie elementy budowlane. Jest to niewyobrażalnie czasem kiedy myśli się że wszystko to z czym się zetkniemy albo zobaczymy znalazło się tam za sprawą ludzkiej siły. Idą pochyleni stawiając malutkie kroczki robiąc od czasu do czasu przystanek żeby odetchnąć. Każdy kto był na wyższych wysokościach wie że czasami zwykła czynność potrafi być o krocie trudniejsza niż na nizinach a tutaj przychodzi im konfrontować się z olbrzymimi obciążeniami. Bez względu na warunki pogodowe zawsze można natknąć się na nich gdzieś na trasie która nie jest wyłożona chodnikiem a wręcz przeciwnie. 

Rozróżnić można dwa typy tragarzy, lokalni i komercyjni. W brew pozorom ci pierwsi to prawdziwi herosi. Ich ładunki czasami potrafią przekroczyć 100 kilogramów. Jest to niewyobrażalne obciążenie szczególnie gdy posturą nawet nie dorównują statystycznemu Europejczykowi. Są to drobnej budowy mężczyźni jak i również kobiety ale za to o ogromnej sile i wytrzymałości. Można ich spotkać niemal od początku gdzie nie ma możliwości transportu samochodem czyli od Jiri bądź Salleri i tak aż po najwyższe partie powyżej 5 tysięcy metrów włącznie z Base Camp Everestu . Z tymi którymi udało mi się dogadać nie ukrywali jakie zarobki są w tym biznesie. Ci który niosą 100 kilogramów za odcinek Lukla – Namche Bazar zarobią 5.000 Rupii Nepalskich (174 zł) (44$). Dokładnie 50 rupii za jeden kilogram ładunku.
Ci komercyjni zarabiają dużo więcej jednak oni nie mają takich ulg jak ci lokalni i muszą płacić tyle samo za jedzenie co chociażby turyści. Jedzenie jest kolosalnie drogie ze względu na to że musi być to wniesione. 30 dolarów za dzień usłyszałem od jednego tragarza niosącego o wiele mniejszy ładunek czasami nawet mniejszy niż ja noszę na własnych plecach i w tym przypadku opłacany przez Koreańska ekspedycję. Z początku wydało mi się to dobrym zarobkiem jednak po kalkulacji i po tym co mu przedstawił wyszło że wcale tak kolorowo nie jest. Jakby nie patrzeć oni również zasługują na nisko pochylone czoło bo to ciężki kawałek chleba za który chwyta się ogromna liczba ludzi.

 

 

Translate »